Po spotkaniu wróciłem do domu, ale byłem tak zmęczony i jednocześnie szczęśliwy, że nie miałem ochoty na nic. Radowałem się nie tyle tym, że zdobyliśmy jeden punkt. Zdecydowanie bardziej chodziło o to, że uniknęliśmy blamażu, czego się bardzo bałem. Położyłem się spać. Wiedziałem, że za parę dni czeka mnie kolejne spotkanie – tym razem ze Sławią Mozyrz. Od samego rana zabrałem się za analizę przeciwnika. Niezbędnych informacji dostarczył mi asystent, z którym współpraca układała się coraz lepiej. Obserwując statystyki zawodników, doszedłem do wniosku, że najmocniejszym punktem drużyny z Mozyrza jest Dmitriy Petrov, czyli dwudziestoczteroletni środkowy pomocnik. Nie pomógł on jednak swojej drużynie w odebraniu punktów zespołowi Pavla Batyuto – FK Lida, bowiem w pierwszym spotkaniu ligowym w tym sezonie wespół z kolegami polegli, przez co zajmowali trzynastą lokatę w ligowej tabeli. Zmian w składzie nie przewidywałem żadnych. Zawodnicy musieli się zgrać, więc wszelkie roszady były niewskazane. Zawodników w szatni podniosłem na duchu mówiąc, że są znacznie mocniejsi od rywali. Miałem nadzieję na wysoką wygraną. Tego nam było w tym momencie potrzeba. Mecz jednak tylko zremisowaliśmy.
To było już drugie spotkanie w lidze, podczas którego nie strzeliliśmy żadnej bramki. Bolało nie to, że straciliśmy dwa punkty. Bolała nieskuteczność, ponieważ znowu mieliśmy przewagę i nie potrafiliśmy jej w żaden sposób wykorzystać. Postanowiłem się wziąć za trening, ponieważ ostatnio jedynie graliśmy "w dziada" i strzelaliśmy z dystansu - trwał tak zwany koncert życzeń. Nieco podkręciłem im śrubę. Od teraz obciążenie treningowe miało być o wiele większe i nie miałem zamiaru się oszukiwać – na pewno odbije się to na zdrowiu zawodników. Miałem jednak tak liczną kadrę, że ewentualne kontuzje nie powinny mi znacząco pokrzyżować szyków. Przynajmniej tak sądziłem. Postanowiłem również poeksperymentować z ustawieniem drużyny, ponieważ dotychczasowa taktyka nie przynosiła zamierzonych skutków. Usiadłem więc przy biurku, w które się przed paroma dniami zaopatrzyłem, a następnie zapaliłem nocną lampkę. Dochodził wieczór. Idealny moment na rozmyślanie. Chwyciłem więc długopis i zacząłem rysować. Drużynę buduje się od obrony – zgodnie z tą myślą przystąpiłem do działania. Na lewej stronie mojej defensywy pozostał Kravchenko. Nie miałem mu niczego do zarzucenia. Zresztą stwierdziłem, że moja obrona jak dotąd nie popełniła żadnego błędu, dlatego też rozbijanie tej formacji byłoby głupotą czystej maści. Boczni obrońcy dostali pozwolenie na wyprowadzanie ofensywnych akcji. Chciałem zaszczepić w moich graczach teorie i praktyki współczesnego futbolu i choć groziło to katastrofą, to postanowiłem zaryzykować. Środkowi obrońcy – Antsypov i Karatai mieli grać bardzo defensywnie, jednak cała linia obrony została wysunięta, by częściej łapać przeciwnika w pułapkach ofsajdowych.
Przeszedłem więc do pomocy, czyli formacji, od której postawy zależało bardzo wiele. Na lewej pomocy oczywiście niezawodny jak dotąd Denisyuk. Nastawiony bardzo ofensywnie, miał przeprowadzać jak najwięcej rajdów z piłką, by w końcu dośrodkowywać w pole karne, gdzie czyhać będzie któryś z naszych napastników. W środku pomocy dwie zmiany – Shubladze, który niedawno do nas dołączył, na treningach prezentował się całkiem nieźle. Wobec braku zaangażowania moich podstawowych jak dotąd playmakerów - Pyrkha i Yas’kova - podjąłem radykalne kroki i zostali oni odesłani na ławkę rezerwowych. Obok Alexandra miejsce w środku drugiej linii zajął wypożyczony z Nowopołocka Urupin. Chłopak był naprawdę żądny gry, a jego zaangażowanie na treningach wzbudzało mój podziw. Postanowiłem go nagrodzić miejscem w podstawowej jedenastce. Nie miałem zresztą wiele do stracenia, skoro jego poprzednicy nie wypełniali swojego zadania zbyt dobrze. Na prawej pomocy zostawiłem Gorohovskiy’ego pomimo tego, że grał zbyt zadowalająco. Przed sezonem nie przewidziałem tego, że być może będę potrzebował prawoskrzydłowego i nie rozglądałem się za żadnym zawodnikiem mogącym zastąpić dwudziestoośmioletniego prawego pomocnika. Z całej czwórki jedynie Shubladze nie dostał żadnego zadania ofensywnego, oprócz rzecz jasna rozgrywania piłki. Miał bardziej rozbijać ataki przeciwnika, wyłuskiwać piłkę. Nie byłem pewien, czy odnajdzie się w tej roli.
Na sam koniec pozostawiłem pozycje najbardziej pewne, a jednocześnie mocno zawodzące. Duet napastników: Tsernienko – Strzała miał namiętnie przedziurawiać siatki w bramkach rywali, ale jak do tej pory nie strzelili żadnej bramki. Nie miałem jednak wątpliwości, że już niebawem nadejdzie przebudzenie i zrewanżują się za tę stuosiemdziesięciominutową posuchę.
Tego dnia rozmyślałem również nad poleceniami drużynowymi, które mógłbym zasugerować zawodnikom przed kolejnym spotkaniem. Stwierdziłem już wcześniej, że linia defensywna powinna być nieco bardziej wysunięta, zastawiając więcej pułapek ofsajdowych. Chciałem, by zawodnicy częściej zagrywali długie piłki. Byłem świadom tego, że nie stać ich na powolne, misterne konstruowanie akcji, kiedy to piłka toczyłaby się od zawodnika do zawodnika, w końcu wpadając do siatki. Tutaj trzeba było zaangażowania, siły, szybkości i trochę szczęścia, bo z umiejętnościami technicznymi większość graczy miała na bakier.
Moje główne ustawienie taktyczne nie uległo więc zmianie. Nadal 4-4-2 z drobnymi modyfikacjami.
Po zapisaniu kilku kartek odłożyłem zeszyt na półkę. Siedziałem tak jeszcze chwilę bawiąc się czarnym długopisem ze złotym klipsem. Spojrzałem powoli na pościelone łóżko, którego nie składałem od kilku dni. Nie miałem czasu. Zresztą z ochotą było podobnie. Zgasiłem lampkę stojącą na biurku. Zrobiło się mrocznie. To wszystko było dla mnie tak zagadkowe jak Dolina Śmierci w Jakucji. Zawsze, kiedy tylko zostawałem sam na sam ze swoimi myślami, bez żadnych obowiązków, czułem wyrzuty sumienia i niepewność. Zdawało mi się, że nie jestem sobą. Cały czas tęskniłem za szarą, drewnianą norą, zwaną moim mieszkaniem, za nurtem rzeki Tay, w której niejednego lata chłodziłem swoje rozgrzane ciało, za lasem kryjącym wiele tajemnic, który otaczał wschodnią część mojej posiadłości. Tęskniłem za ojcem. W sumie nie tyle tęskniłem, co po prostu obawiałem się o jego los. Przed oczami miałem twardy drewniany stoliczek, który stanowił miejsce jego spoczynku. Ten człowiek był zawsze ambitny, waleczny. Był również mądry, wiele się uczył. I choć do Tatti Valo troszkę mu brakowało, to podążał swoim torem, czytając wiele mądrych ksiąg. Miał wyjechać do Anglii. Ułożyć sobie życie na stare lata. Życzyłem mu tego z całego serca, choć strach i niepewność nie pozwalały mi optymistycznie patrzeć w przyszłość. Wstałem, odsuwając się od blatu, by wreszcie położyć się do łóżka. Kolejnego dnia czekało mnie spotkanie z Chimikiem Swietłogorsk, który po dwóch kolejkach zajmował piątą lokatę w ligowej tabeli. Nie myślałem już jednak o tym. Nie myślałem o niczym. Szybko usnąłem.
Do szatni wbiegłem pięć minut przed meczem. Zaspany, zmęczony, nie do końca wiedziałem, co się dzieje. Opowiedziałem szybko zawodnikom, co mają robić, a ci, zachęceni przez gwizdek sędziego, którego dźwięk rozszedł się po korytarzach, nie słuchali do końca mojej pogadanki i zaczęli wychodzić na murawę. Ja również wyszedłem, zamykając szatnię, a klucz przekazując zgarbionemu gospodarzowi boiska. Jakież było moje zdziwienie, kiedy w trzynastej minucie wyszliśmy na prowadzenie. Strzała! Doskonałym, plasowanym uderzeniem pokonał bramkarza Chimika. W przerwie, choć nie chciałem tego robić, poniosły mnie emocje i kazałem graczom bronić wyniku. Ci jednak nie do końca mnie posłuchali, zaciekle atakując. Wynik nie zmienił się do ostatniego gwizdka, więc mogliśmy świętować pierwszą wygraną w tym sezonie.
Po spotkaniu podszedł do mnie prezes i szczerze mi pogratulował. Zaproponował mi uczczenie tego zwycięstwa małym toastem i z tego też powodu zaprosił mnie do biura. Usiedliśmy naprzeciwko siebie i zaczęliśmy rozmawiać.
- Pierwsze zwycięstwo… - sapnął wstając z fotela. Odwracając się do mnie tyłem, podszedł do okna. Spoglądał na cieszących się ze zwycięstwa kibiców.
- Nie ostatnia szefie, nie ostatnia – odpowiedziałem z uśmiechem. - Uważa prezes, że zatrudnienie mnie było dobrym wyborem? – zapytałem szczerze. Pytanie to zdziwiło mężczyznę. Odwrócił się, spoglądając najpierw na podłogę, a następnie na mnie.
- Nie, nie żałuję – odparł ponownie, siadając za biurkiem. – Dziś mogę ci przyznać szczerze, że miałem pewne obawy stawiając na ciebie. I tu nie chodzi o to, że nie ufam cudzoziemcom. Choć też tak jest. Najwięcej niepewności przysporzyła mi pewna świadomość… - zatrzymał się na chwilę. Spojrzał na mnie. Głośno przełknąłem ślinę. - … świadomość tego, kim jesteś. – Dodał. Nastała krótka cisza. Nie wiedziałem, co powiedzieć.
- Nie rozumiem, można jaśniej? – zapytałem wystraszonym głosem.
- Myślisz, że jestem tutaj przypadkiem? – powiedział uśmiechając się. Podszedł do barku, wyciągnął półlitrową butelkę whisky. Pomimo posiadania obywatelstwa kraju, który jest kojarzony z tym trunkiem, nigdy nie miałem przyjemności jego skosztowania. Jednak w tym momencie nie to dawało mi do myślenia. Bałem się zdań, które miały paść w kilku kolejnych minutach. – Dmitry Kolas. Mówi ci to coś? – zapytał prezes wypełniając puste kieliszki złocistą cieczą. – Nie mówi? – zapytał, śmiejąc się. – Krótką masz pamięć. Jeszcze miesiąc temu na jego garnuszku dziwki przez okno wyrzucałeś. – Parsknął. Odebrało mi mowę. Nie wiedziałem, co zrobić. – Ale bądź spokojny. Nikt z nas nie jest święty. Dmitry sobie poradzi, niedługo wyjdzie, ucieknie lub znów umrze – rzekł, podsuwając mi kieliszek. – Tymczasem za zwycięstwo z Chimikiem. Chlup!
Słowa kluczowe:
Komentarze (0)
Możliwość komentowania tylko dla zarejestrowanych użytkowników.
Nie masz konta? Zarejestruj się.
Drogi Rewolucjonisto, prosimy o przestrzeganie regulaminu i zapoznanie się z FAQ