W niedzielę, dziesiątego maja, odbyło się zebranie zarządu, w składzie: prezes, kilku jego współpracowników, których wcześniej nie było mi dane poznać, a także mój asystent oraz trzech piłkarzy – Denisyuk, Antsypov i Strzała. Zjawiłem się również ja. Wszedłem, chwytając dłonią mokrą od potu złocistą klamkę i rozejrzałem się po wypełnionej ciszą sali. Prezes, uśmiechając się dziwnie, pierwszy wstał ze swojego krzesła. Okrążył sporych rozmiarów okrągły stół, by w końcu podejść do mnie i podać dłoń. Jedno krzesło było wysunięte. Szef zasugerował, że czeka ono na mnie. Usiadłem, by następnie ukłonić się przed wszystkimi. Panował jakiś dziwny nastrój. Mężczyźni siedzący wokół prezesa byli ubrani w czarne garnitury, a z ich kołnierzy wydostawały się eleganckie białe krawaty.
- Może rozpoczniemy? – zapytał prezes, otwierając jakąś książkę. Chwycił długopis, a następnie przeciągnął go wzdłuż całej strony. – No tak… - zasapał. - Które miejsce zajmujemy, Johnson? Przypomnij mi?
- Dzie... dziewiąte – odpowiedziałem niepewnym głosem. – To chyba nie tak źle…
- Zamknij się – przerwał. – Wiesz ile płacę tym twoim darmozjadom? Wiesz? CZTERNAŚCIE tysięcy euro miesięcznie – wyraźnie zaakcentował. - Kurwa, czternaście tysięcy! – krzyknął, po czym zaczął się śmiać. Spojrzał na swoich kompanów, których również to rozbawiło. Siedziałem zdenerwowany. Moi zawodnicy również. – Za te czternaście tysięcy mógłbym sobie teraz siedzieć na wakacjach i mieć wszystko w dupie. Ale nie! Męczę się w jakimś prowincjonalnym klubiku. I wiesz co? Nie dlatego tu jestem, bo kocham sport. Rzygam już tym sportem. Jestem wierny szefowi, bo kazał mi tutaj być. Choć może już go nigdy nie zobaczę. Więc posłuchaj… - coraz bardziej się rozkręcał. - Tak dalej być nie może. To ma przynosić zyski, chłopcze. Nie będą grali ci, którzy trenują, są ambitni i nie wiem co jeszcze. Mają grać najlepsi! – krzyknął. – Mamy wygrywać. Zrobiłeś pięć, sześć, czy ile tam tych transferów. Gdzie one są, no gdzie? Może na meczu bezrobotnych? – zaśmiał się. – Masz szansę do przerwy między rundami. To znaczy wiesz, nie jest wcale pewne, że tej pracy nie stracisz jutro lub pojutrze. Bądź przygotowany na wszystko. I zmobilizuj tych swoich… - spojrzał na Denisyuka. - … ekhm, zawodników, bo szargać mojego nazwiska nikt nie ma prawa. A na pewno nie jakiś psychol ze Szkocji! – wydarł się, wstając od stołu. Panowie w czerni siedzieli bez słowa. Na ich twarzy widniał delikatny uśmiech. – Będziesz tak milczał? – zapytał po chwilowej ciszy.
- A co? Myślisz, że w dwa sezony wygram Ligę Mistrzów kucharzami i ogrodnikami? – zapytałem pewnie.
- O… odważny jesteś. To ja się może odsunę od okna, co? – rzekł, mrugnąwszy prawym okiem. Zmartwiłem się. Wiedziałem, że ma mnie w garści.
Walka o byt
Na stadionie Centralnym w Reczycy zebrało się około dwóch i pół tysiąca widzów. Kilkudziesięciu z nich, przyodzianych w niebiesko-białe barwy dopingowało tego dnia graczy przyjezdnych – zespół Lidy. Było to jedno z tych spotkań, podczas którego ważyły się moje losy w klubie. Gdybym teraz stracił etat, nie miałbym czego szukać w tym kraju. Nie znałem dobrze języka, miałem nikłe doświadczenie w pracy fizycznej, o intelektualnej nie wspominając. Dlatego chciałem za wszelką cenę pokonać przeciwników. Kilku moich graczy również wiedziało, z czym wiązać się będzie nasza słaba postawa - z tego też powodu liczyłem na ich pomoc. Mecz rozpoczął się nieciekawie. Pierwsze kilkanaście minut było bardzo monotonne, gracze próbowali stwarzać sobie sytuacje, jednak bali się ryzyka, dlatego też akcje z obu stron były nie do końca skuteczne. W trzydziestej minucie szok. Strzała doznaje kontuzji, a my nie mamy rezerwowych napastników! Przez pozostałe sześćdziesiąt sześć procent spotkania postanowiłem grać jednym napastnikiem. W sumie nie miałem wyboru. Na boisku pojawił się Golovko, czyli ofensywny środkowy pomocnik. Do końca meczu zagramy systemem 4-1-1-3-1.
Już dwie minuty po osamotnieniu Grischenki w linii ataku, napastnik stworzył sobie dobrą sytuację. Na straży stanął jednak Lychev, bramkarz drużyny przyjezdnej, ratując swój zespół przed utratą bramki. Do końca pierwszej połowy utrzymywał się wynik remisowy. 0:0 to niekoniecznie zły rezultat, jednak patrząc na przebieg spotkania stać nas było na dużo więcej. W szatni przedstawiłem zawodnikom plan gry – krótkie, dość szybkie podania w środku pola mogły otworzyć drogę do sukcesu, tym bardziej, iż graliśmy pięcioma pomocnikami. Zawodnicy starali się wdrożyć plan w życie, było to widać. Jednak nie tym sposobem trafiliśmy po raz pierwszy. Z rzutu wolnego fantastycznie przymierzył Denisyuk, posyłając piłkę wprost do bramki, zupełnie myląc stojącego nieruchomo bramkarza. Takie strzały aż chce się oglądać! Przez parę kolejnych minut straciliśmy nieco panowanie nad wydarzeniami boiskowymi. Atakowali goście, na szczęście nieskutecznie. W siedemdziesiątej piątej minucie kolejny cios – Shubladze został zniesiony z boiska na noszach, trzymając się za kolano, a na boisku znalazł się nierozgrzany Yas’kov. Osiemdziesiąta trzecia minuta, silnie bity rzut rożny. Piłka spada wprost na głowę Gorohovskiy’ego, który przenosi ją centymetry nad poprzeczką bramkarza Lidy. Po kilku minutach wielka ulga – sędzia zagwizdał po raz ostatni. - Jest, nareszcie, trzy punkty nasze! – krzyknąłem, wbiegając do szatni.
W tabeli do pierwszego miejsca tracimy jedynie… cztery punkty, jednak wobec nadgorliwości prezesa wolałem się mu nie przeciwstawiać. Skoro twierdził, że gramy słabo, to pewnie miał rację - w końcu nigdy nie trenowałem żadnej drużyny, nie wiem, czego oczekiwał.
Po spotkaniu nie świętowałem zbyt długo. Pogratulowałem tylko zawodnikom, by szybko wrócić do mieszkania. W domowym zaciszu oddałem się urokowi chwili. Włączyłem cichą muzykę, pogasiłem światła i przygotowałem się do snu. Zasnąłem bardzo szybko. Jak zwycięzca czegoś ważnego. Pierwszy raz od dłuższego czasu.
Nad ranem, podczas porannej przechadzki, dopadła mnie pewna urocza reporterka. Wyjaśniła, że chciałaby zadać mi kilka pytań, dotyczących głównie kolejnego spotkania, podczas którego zmierzymy się Bielszina Bobrujsk. Oczywiście zgodziłem się na krótki wywiad.
- Jak pańskim zdaniem tak krótka przerwa po meczu, w którym waszym przeciwnikiem była Lida, może wpłynąć na pańskich zawodników? – zapytała.
- Jak krótka? Normalna, tygodniowa, nie?
- Za trzydzieści minut rozpoczyna się mecz. Pan raczy żartować, prawda?
- O kurwa! – krzyknąłem obracając się na pięcie. Rozpocząłem bieg w kierunku najbliższego przystanku autobusowego, jednakże w najbliższym czasie nie przewidywał żadnych kursów. Musiałem czekać trzydzieści minut, zanim przyjechał. Dotarłem do Bobrujska. Byłem cały spocony i czerwony z rozgrzania, bowiem dalszą drogę na stadion przemierzyłem galopem. Rezerwowi poinformowali mnie o bezbramkowym remisie. Czułem się strasznie niekomfortowo. Spojrzałem na prezesa, zasiadającego na trybunie - jego potępiający wzrok mówił sam za siebie. Musieliśmy wygrać, w innym wypadku byłbym stracony. Podszedłem do linii bocznej, by przyjrzeć się graczom na boisku.
- Co? Kto to jest z tą szesnastką? – zapytałem z pretensją, odwracając się w kierunku ławki rezerwowych.
- Alexandr nie czuł się na siłach i wszedł Andrey… - odpowiedział Pyrkh.
- Jaki znowu Andrey?
- Arkhiptsev? Jakoś tak się nazywa. Trenera nie było, więc…
- Zamilcz, dobra, wiem. – skończyłem, odwracając się ponownie w kierunku murawy.
Było bardzo ciepło. Patrzyłem na ruchy moich zawodników w nadziei na korzystny wynik. Nie mogłem już niczego zmienić. Mecz był bardzo zacięty. Atakowaliśmy raz prawą, raz lewą stroną, nie znajdując drogi do bramki przeciwnika. Była to już pewnie czterdziesta minuta spotkania. Młody środkowy pomocnik, zastępujący Shubladze, nie grał najgorzej. W przerwie, na którą schodziliśmy przy wyniku 0-0, na sam początek przeprosiłem graczy za moje rozkojarzenie i niedoinformowanie. Z niewiadomych mi powodów mecz został przeniesiony, a ja, jako menedżer, powinienem jako pierwszy o tym wiedzieć. Tym razem wyszedł na wierch mój nieprofesjonalizm. Oglądając końcówkę pierwszej części meczu zauważyłem, że defensywa Bobrujska ochoczo zapędza się na naszą połowę podczas konstruowania swoich akcji. Poleciłem więc zawodnikom grę z kontry, ponieważ mogła ona przynieść ciekawe efekty. Na drugie czterdzieści pięć minut wyszliśmy bez zmian i już po dziesięciu mogliśmy cieszyć się z bramki! Grischenko, po fantastycznej asyście Denisyuka znalazł się w sytuacji sam na sam i nie mógł jej nie wykorzystać. Podskakiwałem ze szczęścia przez kolejnych parę minut, nie mogąc uwierzyć w to, co dzieje się na boisku, tym bardziej, że całą sytuację bramkową rozpoczął Arkhiptsev. Gracze gospodarzy nie postanowili jednak odpuścić. Wraz z upływem minut ich ataki były coraz groźniejsze, co skutecznie podnosiło mi ciśnienie. Wykręcali się z bólu w naszym polu karnym przy każdej stykowej sytuacji, jednak sędzia pozostał niewzruszony. Zawodnicy w białych koszulkach zamknęli nas w zamku hokejowym. Do końcowego gwizdka nie przeprowadziliśmy już żadnej okazji strzeleckiej, jednak udało się utrzymać rezultat. – Trzy punkty nasze! – krzyknąłem w swoim stylu do ławki rezerwowych. Uśmiechnięci zawodnicy, zawiedzione trybuny i wzrok prezesa – to, co z tego meczu zapamiętałem na długo. Jak się później okazało w przeciągu całego spotkania oddaliśmy jedynie… trzy strzały, z czego jeden w światło bramki. Ten, który wpadł do bramki przeciwnika. Miałem nadzieję, że zawodnicy nie będą już fundować mi takich spotkań, chociaż rezultat pasował mi jak najbardziej.
Po spotkaniu znaleźliśmy się na trzeciej pozycji w tabeli, co o mało nie skończyło się dla mnie zawałem serca.
Po końcowym gwizdku udałem się do szatni. Nie odezwałem się ani słowem. Tutaj mój uśmiech oddawał wszystko to, co miałem do powiedzenia. Każdemu zawodnikowi uścisnąłem dłoń, a następnie opuściłem szatnię. Idąc po starym korytarzu wewnątrz budynku klubowego Bielsziny napotkałem prezesa, z którym najpierw przywitałem się ściskając jego dłoń, a następnie zamieniliśmy kilka słów.
- Że tak powiem… - zaczął. - … szczęście cię nie opuszcza. Ale to dobrze. Dopóki pozycja mnie zadowala, dopóty będzie spokój. To znaczy… źle się wyraziłem. Spokój będzie zawsze – powiedział, uśmiechając się. – Ja ci nie zamierzam grozić. Sam wiesz, że dzisiejsze trzy punkty to znak, że Bóg jednak istnieje i stoi za tobą, trzymając cię za ramię i słuchając twoich próśb. Jednak wierz mi, że i on może czasami nie zdążyć na spotkanie. Nie licz na farta.
- Niech prezes nie psuje nastroju może, co? Wygraliśmy, awansowaliśmy w tabeli o kilka lokat – to się teraz liczy. Do następnego spotkania jeszcze trochę czasu, więc mam nadzieję, że nasza gra ulegnie poprawie. Pracuję nad tym na treningach.
- Pracujesz? – zachichotał. – Ja w twoim wieku o twojej obecnej pensji nawet nie śmiałem marzyć. Więc proszę cię, używaj słowa „praca” z rozwagą. Ok? – rzucił z pretensją w głosie.
- Też swojego czasu pracowałem za drobne. Później, przez siedem lat, wcale nie pracowałem. Więc bieda obca mi nie jest. – odpowiedziałem.
- Siedem lat? Z czego więc żyłeś? – zapytał prezes, wyraźnie zainteresowany tą sprawą.
- Temat na esej. Myślę, że klubowy korytarz to nie jest dobre miejsce na tego typu rozmowy, niech prezes uwierzy.
- Dobra, to idź pożegnaj się z zawodnikami i jedziemy do mnie. Porozmawiamy trochę. O klubie rzecz jasna. To co, odmówisz pracodawcy? – rzekł, po czym mrugnął wymownie lewym podpuchniętym okiem.
- Myślę, że się nawet nie muszę żegnać. A pojadę dlatego, że nie przepadam za klubowym… ekhm… autobusem.
- Dobry jesteś. Więc chodź, nie ma na co czekać. – rzekł, odwracając się tyłem. Jego szary, długi garnitur silnie odbijał promienie słoneczne. Wysoki mężczyzna zdawał się być dobrym, spokojnym człowiekiem, jednak wiedziałem, że drzemie w nim bestia. Być może po prostu wyolbrzymiałem całą sprawę.
Prezes podchodząc do podłużnego, czarnego samochodu rzucił na mnie wzrok.
- Co ty taki spocony?
- Kondycja już nie ta co kiedyś… - rzuciłem, wsiadając do auta. Mężczyzna przed odpaleniem silnika chwycił obiema rękami kierownicę. Wyprostował palce, by znowu chwycić nimi obręcz.
- No to jedziemy. – rzekł tajemniczo, ruszając z miejsca.
Po kilkunastu minutach byliśmy już na mecie. Taka forma transportu od razu przypadła mi do gustu, choć doskonale wiedziałem, że za tydzień znowu przyjdzie mi tułać się autobusem Nickiego, ponieważ czeka mnie drugie spotkanie pod rząd rozgrywane na obcym boisku – tym razem w Baranowiczach. Rozejrzałem się po okolicy – była piękna, a jednocześnie taka nieszczęśliwa. Pojedyncze drzewa pogrążone w tęsknocie za gęstym lasem, piękne trawniki pragnące kontaktu z liśćmi, mchem i leśnymi zwierzętami. Piękno pozorne. Szedłem po betonie, rozgraniczającym dwa rozlane na kilkadziesiąt metrów zielone dywany trawy, zmierzając do domu. Prezes szedł przede mną. Zrobiło mi się gorąco, zacząłem głęboko oddychać. Spojrzałem na niebo. Wiedziałem, że to jest ten moment.
Słowa kluczowe:
Komentarze (0)
Możliwość komentowania tylko dla zarejestrowanych użytkowników.
Nie masz konta? Zarejestruj się.
Drogi Rewolucjonisto, prosimy o przestrzeganie regulaminu i zapoznanie się z FAQ