„Najważniejsze jednak wydaje się, że Stróżyna natchnął swych piłkarzy wiarą w końcowy sukces...”Sunday Telegraph„...bezkompromisowy, uparty, arogancki. Taką charakterystykę potwierdza on całym swoim zachowaniem. Przykład? Nie ukrywa on swego uwielbienia dla Napoleona mieszkając w kraju nienawidzącym Cesarza z całej duszy...”Eurosport„Tenerife przypomina teraz obóz wojenny. Spora początkowo grupa rebeliantów ogranicza się dziś do osoby Daniego, inni albo zostali zastraszeni, albo nie ma ich już w klubie...”France Football„Mam nadzieję jednak iż pamięta on, że jego idol miał przed sobą jeszcze wyprawę do Rosji. O Waterloo nie wspominając...”MarcaŚwiętowaliśmy tak, jakbyśmy zdobyli już mistrzostwo Hiszpanii. Po raz pierwszy przekonałem się, jaką potęgą w tym kraju jest futbol – kilku moich chłopców zdemolowało lokal ale miejscowa policja błyskawicznie zatuszowała całe zajście!! Następnego dnia przeżywaliśmy katusze...
Te incydenty na szczęście nie wpłynęły na następny mecz. Była to 3 runda Pucharu Hiszpanii i pokonaliśmy w niej słabiutki Ferrol 2:1 (Marioni, Bino). O meczu szybko bym zapomniał, gdyby nie Jose Manuel Redondo, napastnik moich przeciwników który zwrócił moją przytępioną uwagę. Nakazałem Hansenowi sporządzenie raportu na jego temat po czym wróciłem na Teneryfę ukoić niezaleczony ból głowy.
Drugą serię spotkań w lidze otworzyła 16 stycznia Celta Vigo. Do składu wrócił mi Trobok, byłem więc w miarę spokojny o wynik. Ale Celta tym razem doceniła siłę mojej „kamandy” i zagrała z jednym zaledwie napastnikiem. Przez taką obronę nie mogłem się przebić... Po raz kolejny zdenerwował mnie swoją beznadziejną kondycją Jordi i zmieniłem go już w przerwie na Daniego. I ten czart uratował mi skórę. W 92 minucie meczu przejął piłkę od Martiego, głębokim krosem wysłał ją na pole karne prosto pod nogi Bino który umieścił piłkę w bramce! Po meczu chciałem mu podziękować, ten jednak z wskoczył do swej Ibizy i z piskiem opon odjechał spod stadionu. Dziwny człowiek.
Po następnym meczu bez historii (rewanż z Ferrolem, 1:0 po bramce Jordiego) nastąpiły kolejne ciężkie batalie. Najpierw podejmował mnie Valladolid. W pierwszym składzie zamiast Martiego tym razem wystąpił fenomenalnie ostatnio dysponowany Bino, wrócił ponadto Bogarde. Po nieoczekiwanie zaciekłej walce pokonałem Valladolid 3:2 (Marioni, Bino, Morales), skala oporu gospodarzy napełniła mnie jednak czarnymi myślami. Następny mecz grałem u siebie z liderem. Barceloną....
Mecz ten był jednym z dwóch zaległych spotkań które czekały mnie w najbliższych miesiącach. Gdybym go wygrał, wróciłbym na pozycję lidera. Nie było jednak we mnie dużej wiary. Dokonałem dwóch zmian w składzie – wyleciał z niego Trobok zastąpiony przez Martiego oraz Jordi zmieniony przez Daniego. Ta druga zmiana wymagała ode mnie ogromnej dawki cierpliwości i samopokory, bo Dani całym swym zachowaniem deklarował swój triumf. Mecz zaczął się od obustronnych ataków, na strzał Rivaldo główką odpowiedział Marioni. W 9 minucie Luis Enrique ponownie wrzucił piłkę na pole karne a na nim Rivaldo udowodnił że również potrafi główkować. 0:1. Obraz gry się nie zmienił, nadal trwała wymiana ciosów doprowadzająca mój układ krążenia na skraj jego wydolności. W 24 minucie po pozornie niegroźnym upadku zniesiono z boiska Luisa Enrique i to jakby dodało sił moim piłkarzom. Cztery minuty później Hugo Morales przejął piłkę w środku boiska i zaczął biec w stronę bramki Katalończyków, po drodze mijając Abelardo. Ostatecznie oddał piłkę Daniemu który przedłużył podanie do Piera. Ten zatrzymał się na chwilę ściągając uwagę defensywy Barcelony i podał ją ponownie Daniemu. A ten z woleja pokonał Bonano!! 1:1! „Mam przesrane!” krzyknąłem śmiejąc się do Władimira. Następne minuty były popisem wirtuozerii Hugo Moralesa który raz po raz urywał się spod
opieki defensorów „Barcy”. Bez efektów, aż do 40 minuty. Przedryblował wtedy Sergiego i Rivaldo i trafił! Biedny Ariestarau stracił wtedy głos i następny tydzień przebywał na przymusowym urlopie zdrowotnym...
Na drugą połowę wchodziliśmy przy ogłuszającym ryku kibiców Tenerife. Ale nie zdeprymował on gości. W 46 minucie Rivaldo podał z rzutu wolnego piłkę Savioli a ten główką pokonał Sergiego... A potem publiczność z zapartym tchem oglądała 40 minut, które Marca nazwała „minutami gigantów”. Były one wypełnione kolejnymi uderzeniami piłkarzy gospodarzy i gości, nad którymi ja i Rexach najwyraźniej straciliśmy kontrolę. W 80 minucie Kluivert strzelił kolejną bramkę i było 2:3. Wtedy dopiero Barcelona się cofnęła, nie był to jednak najlepszy pomysł. W 87 minucie potężnym strzałem popisał się Dani, zaskoczony Bonano wybił ją pod nogi świeżo wprowadzonego Troboka który nie zmarnował szansy. Mecz zakończył się remisem 3:3. Tej nocy po raz pierwszy piłem rakiję.
Po tym meczu hiszpańscy pismacy wpadli w amok. Nareszcie zauważyli że mój klub może realnie włączyć się w pojedynek o koronę mistrzowską. Refleks, panowie mruknąłem i na konferencję prasową pchnąłem Ariestarau. Biedak odpowiedzi musiał przekazywać na migi. Następnego dnia prezes Perez delikatnie dał mi do zrozumienia, że z prasą w Hiszpanii lepiej nie zadzierać...
Kolejny mecz był już 4 dni później i przyszło mi w nim zapłacić cenę za „minuty gigantów”. Zawodnicy wyglądali jak pensjonariusze obozów pracy na Magadanie i musiałem dokonać kilku korekt w składzie. Piera zastąpił Henriksson a Charcosa Alexis. Po raz drugi w pierwszym składzie wystąpił Dani. Nie pomogło. W starciu z Deportivo równorzędnym przeciwnikiem byłem tylko w pierwszej połowie, gdy dwukrotnie udało mi się wyrównywać (Alexis i Henriksson). Później strzelali już tylko goście i mecz zakończył się przygnębiającym 2:4. Dodatkowo jeszcze kontuzję złapał w nim Marioni.
Prawdziwe kłopoty były przede mną. Następnym meczem był ćwierćfinał Pucharu Hiszpanii z Bilbao, a moja obrona sypała się jak domek z kart. W pucharze nie mógł wystąpić Lussenhoff (za kartki) a dzień przed meczem kontuzji na treningu uległ Charcos. Obok Bogarde i Alexisa do linii defensywnych musiałem więc wstawić młodziutkiego Espina który od grudnia ogrywał się w moich rezerwach. Athletic wykorzystał to bezwzględnie pakując mi 3 bramki w pierwszych 14 minutach meczu. Na resztę pierwszej połówki meczu patrzyłem jak po otrzymaniu uderzenia w podbródek, Otxoa przysięgał nawet później że cały czas się uśmiechałem. W szatni 10 minut gapiłem się na moje kaleki bez słowa, tuż przed wyjściem rzuciłem jedynie: zacznijcie kurwa grać... Gdy usiadłem już na ławce przypomniałem sobie że powiedziałem to po polsku. Z jakiegoś powodu nikt się nie odważył spytać o tłumaczenie... Chyba jednak pomogło, bo w drugiej połowie strzeliłem dwie cenne wyjazdowe bramki, obie strzelili zmiennicy czyli Pier i Trobok. Co z tego, jeśli wynik na 2:4 ustalił samobójczą bramką Espin? Rewanż zapowiadał się bardzo ciężko.
Zanim do niego doszło, zagrałem jeszcze w lidze z Mallorcą. Dawno już nie osiągnąłem takiej przewagi na boisku i to pomimo tego, że grałem na wyjeździe. Skończyło się na 2:0 (Morales, Bino), tak nisko tylko dlatego że miejscowy bramkarz najwyraźniej poprzedniego dnia zaprzedał duszę Władcy Much.
Niestety, nie okazał się on jedynym satanistą ligi. Bramkarz Athletic Bilbao Lafuente do meczu rewanżowego przygotował się bardzo sumiennie, ofiara nie mogła się ograniczyć tylko do czarnego kota... To czego on dokonywał na Heliodoro Rodriguez Lopez 300 lat temu posłałoby go prosto na stos. Bramkę już w 6 minucie strzelił Dani, ale później liczył się już tylko Lafuente. Mecz skończył się wynikiem 1:0, żegnajcie puchary. NA MIŁOŚĆ BOSKĄ, ZRÓBCIE WRESZCIE PORZĄDEK Z TYMI WYZNAWCAMI LUCYFERA!!!!!!!
To nie był koniec. Cztery dni później zagrałem z Baskami raz jeszcze – tym razem w lidze... Przegrałem 1:2 pomimo sporej przewagi, nie chce mi się już nawet pisać
dlaczego. Jedyną bramkę dla mnie strzelił Cabello. Tę porażka przeszła jeszcze bez echa, ale po następnym remisie z Las Palmas (Marioni, Trobok) posypały się na mnie gromy. Mało brakowało bym ten mecz przegrał, sąsiedzi z Gran Canaria prowadzili już 2:0 by stracić drugą bramkę dopiero w 84 minucie... Słabo grał Marti, zawodził Pier. Szansa walki o mistrzostwo zaczęła się oddalać od kopciuszka z Santa Cruz...
Wieczorem Wail Sulaiman oznajmił mi że odchodzi do Ferrolu. Sukinsyn umówił się z nimi już podczas meczów pucharowych ale czekał do ostatniej chwili z oznajmieniem mi tej wiadomości. Po wymianie kurtuazyjnych uprzejmości „Pracowało mi się z tobą naprawdę dobrze, Wail (synu zarobaczonego wielbłąda, jesteś pierdolonym zdrajcą). Szkoda że odchodzisz (wynoś się stąd śmierdzący naftą gnoju)” Kuwejtczyk złożył wpis w księdze pamiątkowej klubu i odleciał. Jedyną satysfakcją był dla mnie widok godzinnej rewizji, jakiej go poddano na lotnisku. Wzięto go za bojownika Bazy...
Wszyscy pisali o kryzysie... a kryzysu nie było! Wymieniłem Martiego na Bino i w następnym meczu zmasakrowałem Sevillę 4:1 (Dani, Marioni, Pier 2), mecz życia chyba rozegrał kapryśny Dani. Najpierw w 8 minucie strzelił bramkę otwierającą wynik, potem fenomenalnie podawał i zaliczył asystę. Pogodzić się jednak nie zamierzał, gad. Ponieważ prezes stał twardo po mojej stronie, mało mnie to obchodziło. Zdania nie zmieniłem nawet po następnym meczu, gdy Dani podbił stawkę. Grałem z Rayo, pokonałem je gładko 4:0 a mój ulubiony prawoskrzydłowy strzelił dwie bramki (poza tym gole strzelali Marioni i Pier). Mars na czole wywołała mi jedynie kontuzja Marioniego...
Zaczynał się już marzec i na mojej ligowej drodze stanął mi znowu gwiazdozbiór z Katalonii, Barcelona... Marioniego zastąpił Cabello, poza tym skład pozostał bez zmian. Nou Camp przywitał nas ogłuszającym rykiem 87000 kibiców co nieco przytłoczyło moich zawodników... Już w 8 minucie Roberto Trashorras pokonał Sergiego, sytuacji Barca miała dużo więcej. W 15 minucie Gabri strzelił drugą bramkę, ale sędzia o ciekawym nazwisku Nethercott (skąd oni ich biorą??) odgwizdał spalonego. Barcelona przeważała właściwie prawie całą pierwszą połowę. Prawie. W 45 minucie Bino wykonał wspaniały rajd, dośrodkował na pole karne, a tam po raz kolejny Pier główką skierował piłkę do siatki! Remis! Pociągnąłem spory łyk „Zwiezdy Kawchoza” i poszedłem do szatni. Zmieniłem swoją obronną taktykę na ostrożną ofensywę licząc na zaskoczenie Katalończyków. Cóż, pomyliłem się. Odkrycie się przyniosło sporą wymianę ciosów (około 10 strzałów z każdej strony), ale ciosy Barcy były celniejsze... Zaaplikowali mi dwie bramki, ja odpowiedziałem jedną (Pier). 2:3 i koniec marzeń o mistrzostwie, dodatkowo jeszcze w tabeli wyprzedził mnie Real, coraz bliżej był też Atletic Bilbao.
Mecz ze słabiutkim Villareal zapowiadał się bezstresowo. Gospodarze chyba za bardzo przejęli się atutem własnego stadionu, bo spróbowali ze mną otwartej gry – i zostali błyskawicznie, bardzo boleśnie sprowadzeni na ziemię. Rolę dowódcy plutonu egzekuzyjnego objął niesamowity ostatnio Pier – w 2 i 5 minucie jego zabójcze główki pokonały bramkarza gospodarzy. Sytuacja skomplikowała się w 15 minucie, gdy po faulu na Palermo czerwoną kartkę dostał Charcos (dał mu ją sędzia Reeve, kolejne ciekawe nazwisko). Cofnąłem drużynę (Hugo Moralesa zastąpił Alexis), ale niewiele to pomogło gospodarzom. W 44 minucie Pier podwyższył na 3:0 i było po meczu. W drugiej połowie oddaliśmy inicjatywę Villareal które strzeliło nawet jedną bramkę.
Mecz ten natchnął nas ponownie wiarą w sens walki o triumf ligowy. Do składu wracał Marioni, obok Lussenhoffa przywódca drużyny (założyli nawet nieformalny Duumwirat). Następne spotkanie potwierdziło formę drużyny – 3:0 z Osasuną (Marti, Hugo Morales, Ivan Ania) z którą miałem takie kłopoty jesienią...
Mściwi bogowie jednak czuwali. W tym meczu kontuzji doznał Hugo Morales, ofensywny pomocnik będący reżyserem większości akcji Tenerife. Starcie z Malagą
potwierdziło bolesność tej wyrwy. Na pozycji Moralesa wstawiłem Bino, ten ze swej funkcji wywiązywał się nieźle... Tylko nieźle. W drugiej połowie zastąpił go Cabello, który zadebiutował na tej pozycji – i był to debiut olśniewający! To on ostatecznie poprowadził Tenerife do niełatwego zwycięstwa 3:2 (Cabello, Henriksson, Ivan Ania). Cena mojego odkrycia z Algeciras zawrotnie rosła i oscylowała już w granicach 3 milionów funtów...
Cabello w kolejnym meczu (przeciw Valencii) wybiegł już w pierwszej jedenastce, w międzyczasie jednak dramatycznie rozsypała mi się linia obrony. Kara dla Charcosa nadal obowiązywała, a kontuzje odnieśli Alexis i Bogarde!! Do składu wrócili zapomniani już niemal Jaime i Espin, zastanawiałem się nawet czy w tej sytuacji nie zagrać czwórką obrońców, ale właściwie czwartego średniego choćby obrońcy już nie miałem!! Był to więc mecz wielkich nerwów i remis 1:1 (Cabello) przyjąłem właściwie z ulgą. Tym bardziej, że już po 25 minutach zniesiono z boiska Piera...
Następnego dnia dostałem telegram od Pereza w którym oznajmił mi że zostałem zwolniony. Że nie spełniłem pokładanych we mnie nadziei, że szkoda, że było miło itd. itp... Sukinsyn, nawet się ze mną nie spotkał???? Kurwa!!! I za co?!?! Za to że wyprowadziłem mu klub na 2 miejsce w tabeli?!?!?!?!?
Wtedy ten wraży syn do mnie zadzwonił i wśród spazmów śmiechu wykrztusił: prima aprilis.
Ha, ha.
Cóż, do meczu z Saragossą przystąpiłem nieco zdekoncentrowany :). Moi kopacze chyba też, bo wygrałem chyba cudem – jedyna bramka (Ivan Ania) padła z karnego, poza tym nie było ŻADNEGO celnego strzału ze strony Tenerife (przy sześciu Zaragozy). No i bardzo dobrze. Miałem przynajmniej na kim wyładować frustrację. Następnego dnia zwymyślałem moje gwiazdy od leni i impotentów. Guido musiał dyskretnie powstrzymywać Daniego który wyraźnie chciał się ze mną bić.
Dosyć szczęśliwe było też następne zwycięstwo. Wszystko zaczęło się nerwowo, napastnik Realu Sociedad Jankauskas pokonał Sergiego już w 5 minucie. Na Heliodoro Rodriguez Lopez zawrzało i moi snajperzy (niestety, Piera ciągle jeszcze wśród nich nie było) zabrali się do pracy. W 23 minucie Ivan Ania, a w 29 Marioni przywrócili wynikowi pożądane przeze mnie proporcje. Mecz toczył się pod nasze dyktando aż do 61 minuty, kiedy to arbiter Eleicegui Uranga posłał Marioniego do szatni za pchnięcie przeciwnika... Zaczęła się nerwówka, ale Sergio po raz kolejny udowadniał, że zakup Laineza był niepotrzebny. 2:1 i kontakt z Realem zachowany (Barcelona uciekła już na 9 punktów).
Do ostatnich pięciu meczy podchodziłem w znowu przemeblowanym składzie. Czerwona kartka Marioniego mocno skomplikowała mi życie (atak Cabello – Henriksson nie wyglądał bardzo solidnie), dodatkowo jeszcze kontuzję na rozgrzewce odniósł Dani (Boże, znowu będzie się żalił prasie na moje metody treningowe) wskutek czego na prawą stronę powrócił Jordi. Gdy w przeddzień meczu z Betisem dowiedziałem się, że kontuzję odniósł również Marti, zawyłem w bezsilnej wściekłości. Skład utworzony w ostatniej chwili wymęczył remis 2:2 (Ivan Ania, Hugo Morales), choć w ostatnich minutach było bardzo ciężko, głównie za sprawą szalejącego w środku pola Denilsona. Na jego tle Bino (zmiennik Martiego) wypadł tak tragicznie, że z miejsca wstawiłem go na listę transferową.
Athletic Bilbao dogonił mnie w tabeli i sytuacja przestawała mi się podobać. Następny mecz miałem z Realem Madryt i uznałem że jest to gra o wszystko. No, może nie o wszystko, bo mistrzostwo było już raczej poza moim zasięgiem. Do składu wrócili mi moi asasyni, czyli duet Pier – Marioni, uraz Martiego również okazał się niegroźny. Żeby nie było jednak za dobrze, zatruciu pokarmowemu uległ Bogarde (po tym incydencie za przyłapanie w chińskich restauracjach zagroziłem karami finansowymi).
Konfrontacja nastąpiła w ciepłą niedzielę 28 kwietnia 2002 roku. Na Estadio Heliodoro Rodriguez Lopez przyszło 21715 widzów (rekord klubu) żądnych upokorzenia wielkiego rywala. Wzmocniony zakupem Ronaldo Real był pewien swojej
wyższości, pierwszy atak wyprowadził już w 4 minucie, lecz główka Geremiego była niecelna. Po tym mocnym rozpoczęciu gra się uspokoiła, ja nakazałem grać ostrożnie, wysuniętego zazwyczaj Moralesa ustawiłem tym razem bardziej w środku. Nie pomogło. W 25 minucie kontuzji doznał Ivan Ania, zastąpić go musiał... Basavilbaso, o którym mieszkańcy Santa Cruz już chyba zapomnieli. Z chwilowego zamieszania w moich szykach bezlitośnie skorzystali Królewscy, w 28 minucie bramkę strzelił Solari (pierwszą w sezonie, jak ja kocham takie wiadomości).
Dwie minuty później Morales przebiegł przez pół boiska, ośmieszył chyba wszystkich możliwych obrońców Realu i wbił bramkę. Wykonaliśmy z Dremovem i Guido taniec wojenny choreografii którego nie powstydziliby się Masajowie, stadion zaś po prostu oszalał. Ale Real uderzył wtedy z siłą, która zamknęła nam usta. Ostatni kwadrans pierwszej połowy był popisem piłkarzy ze stolicy. W 43 minucie Zidane strzelił na 2:1 i na przerwę schodziliśmy w fatalnych nastrojach.
Druga połowa należała już do mnie. Fantastyczną pracę wykonywał Alexis – kompletnie wyłączył on z gry Ronaldo, biednemu Brazylijczykowi nie udało się ani razu strzelić na moją bramkę! W środku pola niepodzielnie panował Hugo Morales, jego podania raz po raz rozrywały linie obronne Realu. Jedno z takich podań przyniosło nam wyrównanie, dzieła dopełnił w 75 minucie Marioni. Na bramkę zwycięską zabrakło już czasu... Na stadionie żegnano nas brawami, lecz ja byłem rozgoryczony. Remis oznaczał faktyczne pożegnanie się z szansami na wicemistrzostwo...
Ostatnie trzy spotkania przypominały senny koszmar. Zaczęło się od wyjazdu na stadion Espanyolu, gdzie do 83 minuty pewnie prowadziliśmy 3:1 (Basavilbaso, Bino, Pier) by ostatecznie zremisować 3:3... Spadliśmy na 4 miejsce i już nie wróciliśmy na „pudło”. Pech mnie prześladujący przybrał piramidalne rozmiary jednak dopiero w następnych meczach. Najpierw u siebie przegrałem z lokalnymi rywalami z Las Palmas 2:3 choć wygrywałem już 2:0 (Marioni, Dani). Ostatnią bramkę straciłem w 85 minucie... W ostatniej kolejce Alaves które tak dotkliwie zdemolowałem w pierwszej serii pokonało mnie... 3:2 (David Charcos, Hugo Morales), oczywiście znowu wygrywałem 2:0 a ostatnie bramki traciłem w 81 i 85 minucie... Którego boga podziemi obraziłem?!?!?!? Którego?!?!?!
Ligę zakończyłem na 4 miejscu z 72 punktami (1. Barcelona 95 pkt, 2. Real 78 pkt, 3. Athletic Bilbao 75 pkt, 5. Celta 67 pkt), bilans bramkowy 86-52. Pomimo fatalnej końcowej serii na Teneryfie byłem bohaterem. Klub mający bronić się przed spadkiem zagra w kwalifikacjach Ligi Mistrzów. Niepokojący był jedynie stan klubowych finansów, wyczerpanych koniecznością podpisywania nowych kontraktów. Nadchodził jednak czas transferów i liczyłem na naprawę tej zapaści.
Rachunek sumienia:
a)plusy
-4 miejsce w lidze, początkowo zakładałem niższe, gwarantujące udział w pucharze UEFA,
-zakup Cabello, Troboka i Bogarde (na koniec sezonu nominalna wartość Cabello wynosiła już 4 miliony funtów!),
-zatrudnienie Wiktora Dremova, jedynego godnego partnera alkoholowych biesiad i niewyczerpanego źródła pięknych przyjaciółek z Mińska...
b)minusy
-4 miejsce w lidze – bo okazało się „w praniu”, że mogło być lepiej,
-zakup Henrikssona i (chyba) Espina; szczególnie Szwed okazał się fatalnym pudłem
-odpadnięcie z Pucharu Króla – tych przeklętych Basków powinienem wyeliminować!
-konflikt z Danim (nie popuszczę sukinsynowi!),
-„kosz” od córki prezesa Pereza; a mogłem być tak świetnie ustawiony...
Feanor
Komentarze (0)
Możliwość komentowania tylko dla zarejestrowanych użytkowników.
Nie masz konta? Zarejestruj się.
Drogi Rewolucjonisto, prosimy o przestrzeganie regulaminu i zapoznanie się z FAQ