...all systems ready...
...cd not required...
...continue...
...kołysanie...
Otworzyłem oczy po to, by zaraz je zamknąć. Wraz ze światem do mózgu napłynął mi ból. Jęknąłem.
Czy mieliście kiedyś wrażenie że ktoś wwierca się waszą mózgoczaszkę, uprzednio wlokąc was kilka kilometrów za samochodem? Że ktoś obdarzony dużą cierpliwością, pomysłowością i niezdrową ciekawością dokonuje wiwisekcji waszego żołądka? Że przez wasz język przemaszerował batalion Wehrmachtu prezentując paradeschritt w swoim najbardziej agresywnym wydaniu?
Dla tych, którzy nigdy nie zakosztowali tych wrażeń, wyjaśnienie. Byłem na kacu. Nie zrozumiecie jeśli nie przeżyliście.
Moja powolna agonia wywołana była z jednej strony udanym sezonem, z drugiej narodzinami Sierioży, synka Dremova. Uradowany zdobyciem Pucharu UEFA Perez podarował mi jacht który ochrzciłem dumną nazwą "Słońce Austerlitz". To właśnie "Słońce" było niemym świadkiem rozpasanej, dzikiej, barbarzyńskiej, wulgarnej i niemoralnej imprezy koronującej cykl balang ku czci Sierioży i pucharu.
Zrobienie takiej imprezy na jachcie nie było dobrym pomysłem. Pomijając niebezpieczeństwo zmniejszenia się stanu osobowego klubu, to cholerne kołysanie przyprawiało mnie o mdłości.
Wtedy zadzwoniła komórka.
Parę miesięcy wcześniej jakiś złośliwy demon podpowiedział mi, bym w swojej Nokii zainstalował dzwonek Imperial March. Teraz miarowe akordy marszu Williamsa wbijały się we mnie z siłą młota pneumatycznego, demolując do reszty nadwątlony gmach mojego zdrowia psychicznego.
A na domiar złego ta przeklęta komórka leżała na drugim końcu pokładu.
Gdy już podźwignąłem się na nogi, aparat oczywiście dzwonić przestał. Typowe.
Górny pokład "Słońca Austerlitz" wyglądał jak sceneria masowej egzekucji. Ciała leżały wszędzie, Gomez był nawet przewieszony przez reling. Podszedłem do niego chwiejnie, zwaliłem na pokład i spojrzałem w modre fale Atlantyku. Po chwili nie były już takie modre.
Ostrożnie mijając nieprzytomnego Otxoę dotarłem do telefonu. Intuicja mnie nie zawiodła, Imperial March znowu dziarsko zaczął wybijać swój morderczy rytm. Odebrałem czym prędzej.
-Szefie, tu Hansen. Mam dla pana kilku interesujących zawodników...
...Kim Kallstrom, 21-letni pomocnik Hacken oglądał właśnie panoramę Goteborga oparty o ramię swojej przyjaciółki. Rękaw mokry miał od jej łez. Głowę pełną miał sprzecznych myśli.
-Dali klubowi 1,4 miliona funtów, Karen - rozpoczął ponownie z wysiłkiem. - Jak mogłem się nie zgodzić... Urządzę się na tej Teneryfie i sprowadzę cię tam, najdroższa.
Karen załkała...
...Robert Louis-Dreyfus zaklął, po czym uczynił to jeszcze raz, dosadniej.
-Te hiszpańskie w dupę jebane psy przebijają każdą naszą ofertę!
-Wszyscy mówią że Zoumana to przyszłość francuskiej piłki - przerwał swojemu szefowi, prezesowi Olympique Marseille Jean Rost, dyrektor do spraw sportowych - jego strata będzie dla nas...
-NIECH TEN PIEPRZONY CZARNUCH ZEJDZIE MI Z OCZU!!! JAK FRAJERZY Z TENERIFE CHCĄ DAWAĆ CAMARZE PRAWIE 13000 FUNTÓW TYGODNIOWO, NIECH TO DO KURWY NĘDZY ROBIĄ!
Rost westchnął i skreślił Camarę z listy środkowych obrońców Marsylii. Czasu było niewiele, do przedyskutowania zostało jeszcze czterech grajków chcących odejść z klubu na prawie Bosmana...
..."Tayfun Korkut to zupełnie inna para kaloszy. Zawsze twierdziłem że w klubie jest za mało defensywnych pomocników, a Tayfun to jeden z lepszych zawodników tego typu w naszej lidze. No i jeszcze przechodzi za darmo. Inna sprawa że Feanor chce w ten sposób pewnie wykolegować ze składu Daniego, a tego już nie rozumiem."
Fire, Forum Dyskusyjne C.D. Tenerife, topic "Transfery, transfery..."...
"2 lipca 2003
Nic
Dziś na prawie Bosmana przyszedł do nas kolejny pomocnik, Pablo Zegarra. Jakiś cholerny Peruwianiec. Nie wróżę mu w klubie wielkiej przyszłości, pić nie chce, durak."
Siekrietnyj memuar Wołodji
Dremova...
...Clint Mathis poruszył się niespokojnie, miał wrażenie że stalowoniebieskie oczy managera Tenerife wwiercają mu się w głowę aż po potylicę
-Clint, nie po to przyleciałem aż do Nowego Yorku, by trawić czas na negocjacje z zawodnikiem który nie wie, czego chce. Pytam się: chcesz zagrać w Lidze Mistrzów czy nie?
Mathis oblizał wargi...
Jankes się zgodził. Uśmiechnąłem się, po tych transferach Tenerife będzie giant killerem przyszłego sezonu. Przynajmniej taką miałem nadzieję.
6 lipca 2003, centrum prasowe C.D. Tenerife.
"...Chcę powiedzieć wprost. Nie interesują nas już nagrody pocieszenia. Każdy następny sezon będzie dla Tenerife kolejnym stopniem do piłkarskiej chwały. Powiem coś kontrowersyjnego. Wiem że pochodzę z odległego kraju i może nie do końca jeszcze znam miejscowe realia. Ale jedno wiem na pewno. Mam już serdecznie dość dominacji Realu i Barcelony w Primera Division! Każde mocarstwo w przeszłości musiało zmierzyć się z kresem swojej dominacji. Mówię więc teraz głośno i z przekonaniem, szczególnie do tej dwójki. Baczcie na kres swojej chwały, gdyż on nadchodzi! Nadchodzi! Kres przybrany w biało-niebieskie barwy..."
Ta konferencja prasowa wywołała burzę. Piłkarska Hiszpania zawrzała, zaczęto wyzywać mnie od bufonów i fantastów. Z drugiej strony, na Wyspach Kanaryjskich stałem się niemal bohaterem narodowym, jakaś kanapowa partyjka separatystyczna obwołała mnie nawet regentem Uśpionego Królestwa Kanaryjskiego. Klubowe koszulki szły jak świeże bułeczki, Perez był wniebowzięty i wreszcie mogłem ogłosić moje zaręczyny z Juanitą - czym do rozpaczy doprowadziłem kilka tysięcy wielbicielek regularnie blokujących mailami klubowe skrzynki elektroniczne. Wszystko układało mi się nieprzyzwoicie dobrze.
Zrobiłem się podejrzliwy. Złośliwy i perfidny los nigdy nie wytrzymywał długo bez wykręcenia mi jakiegoś numeru. A może pech o mnie zapomniał, myślałem gorączkowo kładąc się do snu. Może moje puste przechwałki z konferencji prasowej nie okażą się zupełnie puste? Po takich myślach miałem bardzo błogie sny.
7 lipca rozpocząłem fazę wstępną nowego sezonu towarzyskim spotkaniem z Alaves. 14000 kibiców oglądało pogrom gości 4:0, a egzekutorami byli Espin, Redondo, Mathis i Morales. Wspaniały debiut jankesa sprawił, że portkami zaczął trząść Ronald Gomez (bo rządzącego w Duumwiracie z Lussenhoffem Marioniego zdjąć bym się jednak nie ośmielił).
Po tym sukcesie, unoszony na wznoszących prądach samozadowolenia i pewności siebie, postanowiłem dokonać klubowej czystki. Pierwszy pod nóż poszedł Jacob z rezerw. Dość już miałem tych jego cielęcych oczu błagających o wstawienie do pierwszego składu, poszedł za 600000 funtów do Logrones. Następny był Javi Lopez, nie mający szans na wygryzienie z lewej flanki pomocy Ivana Ani i Hugo Moralesa. Recreativo dało mi za niego prawie półtora miliona funtów. Naiwniaki.
Dwie głowy już się potoczyły, ale najbardziej zaskakujące i najbrutalniejsze oblicze czystki fani Tenerife mieli dopiero poznać. Ponieważ Ballestra postanowił zakończyć trenerską karierę, zacząłem szukać uzupełnień mojej kadry szkoleniowej. Moje psy gończe od razu dostrzegły trenerskiego supermana z Bułgarii noszącego dźwięczne miano Giorgos Pomaski, pracującego w Olimpiakosie Pireus. Pomaski okazał się jednak szczwanym lisem i jako warunek wstępny negocjacji przedstawił żądanie posady asystenta managera. Wtedy mój zadumany wzrok spoczął na piastującym dotąd tę funkcję Francisco Ariestarau...
Biedny, stary Francisco był ze mną od początku. Z drugiej jednak strony był człowiekiem Pepe Mela, lubił zachowawczą grę i był nie pijącym wódki sztywniakiem. Poprzez Otxoę wysondowałem go, czy nie zrezygnowałby z funkcji asystenta na rzecz zwykłej trenerki. Ariestarau odmówił...
Następnego dnia zmieniłem mu zamki w gabinecie a Perez podpisywał kontrakt z moim nowym asystentem, Pomaskim. Przy okazji zatrudniłem jeszcze jednego trenera, Agustina Reya, genialnego szkoleniowca bramkarzy Badajoz.
W międzyczasie rozegrałem drugi sparing, tym razem ze słabą Orotavą,
naszymi sąsiadami z Teneryfy. Pomimo dymiącego wtedy niebezpiecznie wulkanu El Teide na trybunach zasiadło aż 17000 widzów - derby wyspy nie były wydarzeniem codziennym. Nie okazaliśmy się gościnni, pokonaliśmy Orotavę 4:1 (Trobok, Mathis 2, Redondo). Morale zespołu szło w górę niczym wahadłowiec startujący z Cap Canaveral. Oby nie okazało się "Challengerem".
6 sierpnia 2003 roku zaczęła się dla moich blanquiazules druga już przygoda z Ligą Mistrzów. Los skojarzył mnie w rundzie wstępnej z portugalską Bragą - klubem który powinien być w zasięgu triumfatorów rozgrywek o Puchar UEFA. Moja pewność siebie została jednak skarcona. W 33 minucie oś mego zespołu, Federico Lussenhoff powędrował ze spuszczoną głową do szatni - czerwona kartka! Mathis musiał zejść, wszedł Espin i do końca na mojej szpicy grał już tylko osamotniony Marioni. Pomimo to osiągnąłem wyraźną przewagę. Niewiele to dawało, długo, bardzo długo przyszło mi czekać na efekt bramkowy. Dopiero w 76 minucie rezerwowy Kallstrom wykorzystał błąd Quima. Stadion zawył ze szczęścia... Cztery minuty później Braga wyrównała i stadion wyć przestał. Bezradny opadłem na ławkę. Ostatnie minuty meczu to straceńczy, ryzykowny aż do granic rozsądku atak Tenerife... zakończony piękną bramką Troboka w 92 minucie... 2:1 dla Los Blanquiazules...
Ten klub mnie wykończy. Siwizna tuż po trzydziestce?!?!?!
Rewanż w Portugalii był nie mniej emocjonujący. Po czerwonej kartce Lussenhoffa moja obrona była nieco eksperymentalna: Charcos, Espin i Isma. Przed nimi w drugiej linii stanęli Ivan Ania, Zegarra, Trobok i Dani, na ataku dwójka Marioni i Mathis. Byliśmy u progu pieniężnego eldorado Ligi Mistrzów i nie zamierzaliśmy wydrzeć sobie z rąk biletu do tej krainy piłkarskiego szczęścia.
Nie mieliśmy jednak pojęcia, co czeka nas na Stadionie 1 Maja. Nie przyśniło się to nikomu w najgorszych koszmarach. Koszmary senne też mają swoje limity.
Podobnie jak moje zdrowie psychiczne.
Zaczęło się już w 3 minucie od akcji Zegarra-Dani. Ten ostatni wspaniałym podaniem na pole karne uruchomił Cabello, który z zimną krwią wykorzystał sytuację. 1:0 i rozluźniłem delikatnie krawat. Za wcześnie, za wcześnie...
W następnych minutach niemrawa gra toczyła się głównie w środku boiska, choć raz Portugalczykom udało się śmiertelnie zagrozić mojej bramce. Mój optymizm rósł. Wtedy jednak zaczęła działać koalicja Inferna, Szeolu, Mordoru i kilku innych jeszcze mrocznych sił którym nie wiedzieć czemu przeszkadzała moja osoba. W 22 minucie Clint Mathis zderzył się z obrońcą Bragi i zmiażdżył sobie duży palec u nogi. Wyjącego z bólu Amerykanina znieśli portugalscy noszowi a ja musiałem dokonać pierwszej zmiany. Na boisko wbiegł nierozgrzany Kallstrom. Nierozgrzany, ale ambitny. Już dwie minuty później Szwed przeraził miejscowych kibiców strzałem w słupek.
W 30 minucie zwichnięta kostka wyeliminowała mi Ismę i zacząłem się denerwować. Na boisko wbiegł zmęczony meczami reprezentacyjnymi Abel Xavier. Chaos w moich liniach obronnych gospodarze wykorzystali błyskawicznie i bezlitośnie, już minutę później Riva wyrównał na 1:1.
W 45 minucie kostkę skręcił Charcos a ja zacząłem toczyć pianę z ust.
Druga połowa rozpoczęła się naszymi falowymi atakami, Quim jednak imponował pewnością i skutecznością swoich interwencji. Zdobyliśmy absolutną przewagę, do 86 minuty Braga oddała zaledwie jeden strzał na naszą bramkę. Powoli znowu się uspokajałem. I w 86 minucie nieudana pułapka ofsajdowa sprawiła, że zamarło mi serce. Semedo wyprysł zza linii moich obrońców, wymanewrował bramkarza i strzelił na 2:1 dla Bragi.
"Panowie, nic się nie stało, grajcie swoje" krzyknąłem. Tak to przynajmniej zapisze w przyszłości mój nadworny, autoryzowany biograf. Dremov twierdzi, że krzyknąłem coś o wiele krótszego i nie nadającego się do druku. Chyba że biografia miałaby być nieautoryzowana.
I wtedy...
...Cabello rusza od środka boiska, gwałtownym sprintem zaskakując rozemocjonowanych Portugalczyków...
...Obrońcy dostrzegają szarżującego ku nim szaleńca...
...Pomaski zrywa się z ławki, krzyczy
coś niezrozumiałą, bułgarsko-grecką mieszanką...
...Biała smuga koszulki Cabello i czerwony mur defensywy Bragi, "Co on robi" krzyczę...
...Nieznaczny balans ciałem i ogłupiały Cristiano zostaje za rozpędzonym Cabello...
..."Wpieriod, wpieriod", krzyczy obok mnie zachrypnięty Dremov...
...A Cabello lekko trącił piłkę podając ją nieobstawionemu Marioniemu...
2:2
Witaj Ligo Mistrzów.
Oczywiście, musieliśmy zapłacić cenę za ten morderczy mecz. Ceną był Superpuchar Europy, rozgrywany 3 dni później w Monaco. Brugia nie dała nam większych szans, zmęczeni bohaterowie z Bragi oddali zaledwie jeden celny strzał na belgijską bramkę. Mecz rozstrzygnął się w dogrywce, gdy w 115 minucie sędzia podyktował karnego dla Belgów. Byłem tak zmęczony, że nawet nie protestowałem.
Nerwowy stałem się dopiero 3 dni później, podczas startu Primera Division. Polecieliśmy na Majorkę, tam sztandarowa drużyna Balearów pomimo naszej przytłaczającej przewagi pokonała nas 0:1. Fatalny mecz rozegrał Sergio, słabo spisywała się para napastników Kallstrom-Marioni. Prasa nie zostawiła na mnie suchej nitki, przypominając ironicznie moje butne wypowiedzi sprzed sezonu.
Liga Mistrzów... Niewesołe wieści przyszły z losowania grup. Trafiłem do grupy G, wraz z Borussią, Porto i Lille. Pierwszy mecz z Porto rozegrałem 10 września u siebie, na trybunach zasiadło prawie 23000 widzów. Tremę miałem niemal taką samą, jak podczas finału z Glasgow. Tak jak wtedy zresztą, do szatni wszedł prezes Perez. I tak jak wtedy, przyniosło nam to szczęście.
Porto zostało WGNIECONE W MURAWĘ!!! Moi chłopcy robili z Portugalczykami co chcieli, ciekawe że Braga sprawiła nam o wiele więcej kłopotów. Wygraliśmy 2:0, bramki strzelali "Colo" Lussenhoff i Cabello. Rozśpiewane trybuny jeszcze pół godziny po ostatnim gwizdku fetowały triumf.
My triumfu nie fetowaliśmy, już 4 dni później jechaliśmy do Valladolid a poza tym Wiera nie wypuszczała z domu Władimira. Bez niego imprezy klubowe były jakieś takie... zwyczajne. Bez polotu... Został nam co prawda Alosza, brat Wiery, ale jakoś przestałem mu ufać w chwili, gdy zauważyłem u niego w szafie AK-47 z podwieszonym granatnikiem...
Z Valladolid poradziliśmy sobie dość łatwo wygrywając 3:1 (Cabello 2, Ivan Ania), kolejny słaby występ zanotował jednak Sergio. "Enterprise" zaczynał mnie denerwować i coraz częściej spoglądałem na jego zmiennika, Laineza. Pod koniec meczu robiłem to już tak intensywnie, że Lainez to nadinterpretował i zaczął się rozgrzewać. Sergio wyraźnie się tym zirytował. A niech się irytuje.
Dobry humor wybili mi z głowy Niemcy z Dortmundu. Mecz był nawet w miarę wyrównany, ale fatalna postawa Sergiego doprowadziła do porażki 0:2. Nasz bramkarz zaczął się żalić że stosuję wobec niego presję psychiczną na co Dremov wybuchnął, że jego teść co Berlin zdobywał i na Łubiance siedział, mógłby mu książkę napisać o presji, w której przypadek Sergiego byłby dwuzdaniowym przypisem. Sergio się zamknął.
Ale grać lepiej na razie nie zamierzał. 20 IX doszło do kompromitującej porażki 1:2 z Malagą na Rodriguez Lopez (Cabello), głównym jej winowajcą był znowu nasz bramkarz. Po meczu wezwałem Sergio i Laineza i oznajmiłem, że w następnym meczu z Lille zagra Lainez. Sergio nawet nie zaprotestował, sam był chyba trochę podłamany. Rey otrzymał zadanie renowacji jego formy.
Ta roszada nie zmieściła się w 100 Najgenialniejszych Posunięciach Feanora. Myślę że miałaby trudności ze znalezieniem się w pierwszym tysiącu.
Mecz w Lille okazał się koszmarem! Pomimo mojej przytłaczającej przewagi przegrałem 1:3 (Ivan Ania), Lainez okazał się być zerem absolutnym bramkarskiej formy. Worek z cementem oparty o słupek broniłby lepiej, może nie wpuszczałby piłek strzelanych w krótki róg... Tak cudownie rozpoczęta Liga Mistrzów zmierzała teraz w tragicznym kierunku...
Musiałem przeprosić się z Sergio. Sytuacja w klubie stawała się napięta, pozycja w lidze fatalna, o Europie powoli zaczynałem zapominać. Przede mną była niełatwa wyprawa na Estadio Mestalla w Walencji, odesłałem więc Laineza
z powrotem na ławkę.
Mecz z Valencią okazał się być twardą wymianą ciosów. Bramkę straciliśmy już w 5 minucie, w myślach zacząłem kreować straszne wizje końca dla Sergiego. Ale on do końca meczu już bronił fenomenalnie. Ostatecznie gospodarze zepchnięci zostali do rozpaczliwej obrony która nie na wiele zresztą się zdała, bo strzeliliśmy trzy bramki (Marioni, Lussenhoff, Cabello). Odzyskana wiara w siebie pomogła nam 3 dni później w rozgromieniu beniaminka z Elche 3:0 (Marti, Monti, Marioni) i to pomimo rezerwowego wręcz składu. Ustabilizowałem się na 7 miejscu w tabeli i zacząłem rozmyślać, jakby tu jeszcze uratować sytuację w Lidze Mistrzów.
Aż 25208 widzów przyszło oglądać mecz z Lille - mecz naszej ostatniej szansy. Nienawidzę takich spotkań. Nienawidzę tęsknych spojrzeń kibiców, zasępionego Pereza, nerwowych zawodników... Po raz kolejny jednak musiałem to przeżyć. Po raz kolejny również mecz okazał się dla mnie twardą przeprawą. Co prawda rosnący na megagwiazdę Cabello już w 9 minucie dał nam prowadzenie, ale później francuski bramkarz Allibert zaczął ośmieszać Mathisa i Marioniego z częstotliwością równą niemal tej, z jaką działko Vulcan wypluwa z siebie pociski.
Podzielę się pewną refleksją. Wielu zazdrości mi pracy. Mam pieniądze, sławę, oglądam futbol na najwyższym poziomie, dostałem jacht w prezencie i flirtuję z piękną i bogatą Kastylijką. Ale ci zawistnicy nie wiedzą co czynią, bo ja często nienawidzę swojej roboty. Szczególnie w chwili gdy Club Deportivo Tenerife ma miażdżącą przewagę i traci bramkę po jednej kontrze rywali.
Tak, jak stało się w tym meczu w 62 minucie.
Na szczęście do wielkiej formy wrócił Marti. Wykorzystał on kontuzję Zegarry i wrócił do składu. Już w poprzednim meczu wpisał się na listę strzelców, teraz uczynił to ponownie, ustalając wynik na 2:1. Wymęczone zwycięstwo mu właśnie więc głównie zawdzięczam. Na Sergiego z kolei znowu zacząłem spoglądać spode łba.
Grzeszyłem. Trzy dni później Sergio wraz z trójką moich obrońców (Lussenhoff, Espin, Xavier) pomogli mi wywieźć niezasłużone 0:0 z Santiago Bernabeu. Marca piała z wściekłości opisując moją defensywną taktykę. Bardziej już jako fani Królewskich odsłonić się nie mogli.
Wtedy ponownie zadzwonił do mnie Hansen.
...Korfantego 26 okazało się ciemną, okopconą kamienicą z odłażącym wszędzie od rdzawoczerwonych cegieł tynkiem. Spencer Field zaklął, nigdy jeszcze w swej pracy wywiadowcy Tenerife nie musiał zaglądać do tak obskurnych miejsc.
Klatka schodowa była jeszcze gorsza. Field zderzył się z zaporą stęchłego, duszącego powietrza. Ściany pokryte były tam nieprawdopodobną, szaloną mozaiką napisów którymi anonimowi nastolatkowie z Polkowic próbowali wykrzyczeć światu swoje istnienie. Australijczyk uśmiechnął się smutno. No future, friends, szepnął i ruszył w górę po drewnianych schodach. Każdy z nich jęczał skrzypiącą skargę.
Cel mieszkał na pierwszym piętrze. Obok drzwi ktoś wysmarował sprayem logo Górnika Polkowic. Field zapukał. Proszę, wychrypiał ktoś wewnątrz.
Nieduży, ciemny korytarzyk aż raził swą czystością w porównaniu z klatką schodowa choć i tak był jednym z najbrudniejszych pomieszczeń, jakie Spencer kiedykolwiek widział. Korytarzyk prowadził do dwóch pokoi, z jednego z nich biło blade światło. Wewnątrz siedział wysoki dryblas wpatrzony w ekran monitora i pisał posta na jakieś forum dyskusyjne tonące w smutnych, szarych tonacjach. Poza biurkiem na komputer, pokój był nieumeblowany. Spencer chrząknął.
-Panie Harasimowicz, moi pracodawcy mają dla pana pewną propozycję...
Prócz mającego wzmocnić mój atak Harasia (którego kupiłem z Polkowic za śmieszną sumę 100000 funtów) kupiłem wtedy również Ludovica Guly, rokującego duże nadzieje skrzydłowego z Realu. Guly kosztował mnie aż 4,7 miliona funtów, ale za bardzo mnie już denerwował Dani bym oszczędzał na transferze jego zmiennika. I Harasimowicz i Guly mieli do mnie przejść dopiero 15 XII. Niejako w sprzedaży wiązanej oddałem Królewskim Winstona Bogarde za psie 300000 funtów, Holender od dawna już nie grał i zapowiadał odejście z
klubu w czerwcu.
Wracała Liga Mistrzów. Na Estadio das Antas jechałem z ogromnymi obawami, drobna kontuzja wyeliminowała mi Marioniego, zastąpić go miał niepewny ciągle Kallstrom. Już na początku meczu los (a właściwie noga Ibarry) wyeliminował mi Mathisa i w ten sposób ukształtował mi się superegzotyczny atak Kallstrom - Redondo. Chłopaki nie strzeliły w tym meczu oczywiście nic.
Nie musieli. Strzelali inni.
Mecz zakończył się pogromem Porto 4:1!! Ivan Ania, Marti i dwukrotnie Cabello pozbawili Portugalczyków złudzeń o awansie do następnej rundy. Moje szanse gwałtownie rosły, psy z redakcji sportowych znowu zaczęły mnie dostrzegać.
Moi napastnicy przyprawiali mnie o drgawki, więc do następnego meczu ligowego postanowiłem całkowicie przebudować tę formację. Przeciw Saragossie zagrali nieco zapomniany już Ronald Gomez oraz jeszcze bardziej zapomniany Monti. Zagrali poprawnie, ale bramki nie strzelili. Na szczęście w składzie miałem fenomenalnego Cabello który tradycyjnie już zaliczył trafienie. Skromne 1:0 mi wystarczyło.
Fatalnie zagrał natomiast jeden z bohaterów das Antas, Marti. Wściekłem się i odstawiłem go na ławkę, do składu wrócił natomiast Zegarra. Mecz z Rayo zaczął się miło, od celnego trafienia Daniego w 21 minucie. Potem jednak działo się już bardzo źle. Moi piłkarze grali bez polotu i przekonania, ostatecznie Madrytczycy pokonali nas 2:1. Patrzyłem na to zupełnie ogłupiały, nie wiedząc co się dzieje.
W kontekście zbliżającego się meczu z Borussią, meczu zamykającego moje zmagania w pierwszej fazie grupowej LM taka gra miała złowróżbny wydźwięk. Na pokładzie powrotnego samolotu nie odezwałem się do nikogo. Analizowałem.
Atak Gomez - Monti poszedł do lamusa. Przez sto osiemdziesiąt parę minut nie strzelił żadnej bramki, co więcej, nawet za bardzo do tego gola się nie zbliżył. Przeciw Niemcom wybiegł duet Mathis - Kallstrom któremu nie ufałem wiele więcej, nie miałem jednak nikogo lepszego.
Trzecia zmiana odbiła się głośniejszym echem. Ze składu wypadł Dani na rzecz Tayfuna. Daniemu zupełnie odbiło po strzelonej bramce w meczu z Rayo, zaczął opowiadać o polsko-białoruskiej mafii rządzącej klubem. Cóż, przesadził leciutko. Cały mecz z Niemcami przesiedział obok mnie, regularnie co 5 minut rzucając mi mordercze spojrzenia.
Dortmundczykom wystarczał remis. Mi nie.
Sammer miał drużynę gwiazd. Ja miałem Jego.
Po tym meczu w prasie hiszpańskiej i niemieckiej wiele napisano słów analizujących jego przebieg. Najtrafniej jednak opisała go Marca opatrując tekst wielkim tytułem.
"C A B E L L O!!!!"
W 58 i 77 minucie mój arcysnajper przedarł się przez zwarte szyki niemieckiej defensywy i pokonał Lehmana. Zdruzgotana Borussia nie potrafiła mi odpowiedzieć niczym. Awansowaliśmy do drugiej rundy grupowej LM! Oczy prezesa cały wieczór lśniły jak złote jednodolarówki.
W meczu z Celtą zmęczony Cabello nie błyszczał, ale obudzili się wreszcie moi napastnicy. Gomez i Mathis swoimi trafieniami zapewnili mi zwycięstwo 2:0 i dobre samopoczucie przed losowaniem drugiej rundy Champions League. Dobre samopoczucie które szybko się skończyło.
Losowanie nie okazało się najszczęśliwsze. Właściwie okazało się koszmarne. Prócz mnie do grupy B trafiły Bayern, Inter i Liverpool... Nie wierzyłem bym mógł przejść przez to piekło z tarczą, ale przed mediami prezentowałem urzędowy optymizm. Oczywiście że wierzę w awans. Następne pytanie proszę.
Mecz otwierający drugą rundę nie potwierdzał jednak moich ponurych przypuszczeń. Na Anfield w Liverpoolu wywalczyłem remis 1:1 (Cabello). Uwolniony na chwilę z ojcowskich obowiązków Dremov zorganizował z tej okazji dziką imprezę, po której wszyscy w klubie obiecali sobie że więcej imprez nie będzie. Wszyscy później złamali słowo.
23 listopada ponad 94000 kibiców Blaugrana z osłupieniem oglądało zwycięstwo moich Los Blanquiazules. Zwycięstwo 2:1 (Xavier, Marioni) oszołomiło nie tylko mnie, oszołomiło ono całą Hiszpanię. Po raz pierwszy w tym sezonie przypomniano sobie o moich sukcesach z sezonu poprzedniego. Nie
wiedziałem jeszcze, że mecz ten otwierał prawdziwy kataloński serial dla Tenerife, wielką wymianę ciosów która obu stronom przyniesie dni chwały i goryczy.
W lidze znalazłem się na fali wznoszącej. Po zwycięstwie 3:1 nad Deportivo (Mathis 2, Marioni) wspiąłem się na najwyższą w sezonie 4 pozycję. Już wkrótce jednak czekała mnie ważniejsza konfrontacja.
Wieczorem 2 grudnia siedziałem wraz z Guido i Dremovem na pokładzie "Słońca Austerlitz" leniwie sącząc Martini. Przed nami Santa Cruz powoli przechodziło pod panowanie Morfeusza. Gdzieś tam, w jednym z hoteli zasypiali również gracze Interu. Seedorf. Conceicao. Saviola. Nazwiska przyprawiające mnie o ból głowy.
-Te Martini to zwykłe siki - rzucił sentencjonalnie Władimir. Maurizio błyskawicznie odparował uwagą o zniszczonych kubeczkach smakowych Białorusina. Ja odparowałem śmiechem.
Dobrze jest mieć kolegów w taki wieczór.
Następny dzień przywitał nas skąpym deszczem i szczelną pokrywą szarych chmur które wydawały się być żywcem przeniesione z mojej ojczyzny. Bóg odwrócił się od Teneryfy szeptały stare kobiety i żegnały się pospiesznie. Na domiar złego El Teide znowu dostał czkawki i wypluwał z siebie brunatne kłęby pyłu.
Bóg odwrócił się od Teneryfy a ja miałem grać z Interem Mediolan.
Usiadłem na ławce, sędzia Afanasjew gwizdkiem rozpoczął starcie. Dremov zaczął monotonnie kląć po rosyjsku. Czynił to przez pierwszych siedem minut.
W siódmej minucie Sergio Conceicao przeżył najbardziej mistyczne wydarzenie w swoim życiu. Z jego lewej flanki zbliżała się do niego z wielką szybkością biało-niebieska plama przypominająca nieco Jose Cabello. A pół sekundy później Cabello był już po jego prawej stronie.
A dwie sekundy później było już 1:0 dla Tenerife.
Cztery sekundy później obcałowywałem się z Guido i Pomaskim. Dremov obcałowywał się z Baffonim. Dani nie obcałowywał się z nikim, w feanorskiej skali nastrojów oscylował między "Śmiertelnie Obrażony Na Świat" a "Nikt Mnie Tu Nie Rozumie". Na deszcz już jakoś nikt nie zwracał uwagi.
Bóg odwrócił się od Mediolanu.
Zziębnięci Włosi zaciekle próbowali odrobić stratę. Próbowali tak zaciekle, że skasowali mi Lussenhoffa, zniesionego z boiska w 25 minucie. Ale nie wystarczyło. Abel Xavier był tego dnia nie do przejścia, otrzymał zresztą później zasłużony tytuł MoM. Zimową pauzę w rozgrywkach LM inaugurowaliśmy w doskonałych humorach.
A potem doszło do katastrofy.
Nikt właściwie nie wiedział jak doszło do klęski z Levante. Beniaminek pokonał nas w stosunku 3:0. Głupoty o zmęczeniu bohaterów do mnie nie trafiały. Bęcwały poczuły się chyba za pewnie. Levante spuściło moje gwiazdki na ziemię. Boleśnie.
Nadszarpnięte ego moi piłkarze poprawili sobie nieco w pierwszej rundzie Pucharu Króla, rozszarpując Jaen 6:1 (Cabello 3, Morales, Ivan Ania, Mathis). Dziura w defensywie po Lussenhoffie jeszcze raz jednak dała boleśnie o sobie znać w meczu z Realem Sociedad, przegranym 0:1. Charcos wyraźnie nie miał klasy "Colo". W lidze osunąłem się na zawstydzające 10 miejsce. Czas imprez się skończył. Zaprowadziłem w klubie okres obyczajowego terroru. Przynajmniej przez jakiś czas.
Mecz z Sevillą nie wyglądał jednak jak przełamywacz złej formy. Wygrałem 1:0, ale bramkę Tayfun strzelił dopiero w 90 minucie. Wcześniej goście prowadzili z nami całkowicie równorzędną walkę którą bezboleśnie przetrwałem głównie dzięki Charcosowi. Przypomniał on sobie nagle, że kiedyś był klasowym obrońcą. W meczu tym również zadebiutował Harasimowicz... I tyle można powiedzieć o tym debiucie.
Guly trochę się obruszył za to, że nie dałem mu szansy z Sevillą... więc dałem mu szansę w meczu przeciw Atletico Madryt. Wystąpił na prawej stronie, Tayfun wrócił grzecznie na ławkę a Dani poleciał do rezerw. Tego było już za wiele dla wiecznego buntownika. Parę dni później został sprzedany do Leganes za 1,1 miliona funtów. Jakaś taka cisza niezwykła nastała w klubie po jego odejściu.
Zanim to jednak nastąpiło, rozegraliśmy mecz z chłopcami Jesusa Gila. Mecz prosty, łatwy i przyjemny, jak się szybko okazało. Zwycięstwo 3:1
(Marioni, Cabello 2) nie okupiliśmy większym wysiłkiem, jedynym zmartwieniem był dla mnie słaby występ debiutującego Guly`ego. Zbliżające się Boże Narodzenie złagodziło jednak moje reakcje i nawet go nie zrugałem.
Święta świętami, ale jednak mecz z Betisem Guly powitał na ławce. Zamiast niego zagrał Tayfun, zagrał jednak słabo i w drugiej połówce na murawę powrócił Francuz. Mecz ten był z gatunku "Choćbyś Miał Przewagę 10 Do 1, I Tak Tego Nie Wygrasz Cienki Bolku". Po pierwsze, Prats był jakimś arcykapłanem w popularnym ostatnio wśród bramkarzy kulcie Lucyfera Od Zamurowanych Bramek. Trzeba było gracza z ultrakatolickiej Polski, by przebić tę zaporę. Marcin Harasimowicz strzelił swego pierwszego w Tenerife gola w 84 minucie. Ale to oczywiście nie wystarczyło. 5 minut później jedna z dwóch w całym meczu akcji Betisu która dotarła pod moją bramkę zakończyła się wyrównującą bramką Denilsona. Jakżeby inaczej.
Kończył się już wspaniały, zaznaczony zdobyciem Pucharu UEFA rok 2003. Jego zwieńczeniem był odbyty w sylwestra mecz drugiej rundy Pucharu Króla z Cultural. Postanowiłem trochę poeksperymentować ze składem, na lewej flance ustawiłem Guly`ego, w ataku obok Harasia stanął Monti a w obronie Charcosa wymienił Zoumana Camara z Marsylii który do tej pory nie zagrał jeszcze żadnego meczu. Moi piłkarze totalnie zlekceważyli sobie przeciwnika, czego skutkiem był remis 1:1 (Monti) po regulaminowych 90 minutach. Powiedziałem im co o nich myślę, a nie myślałem o nich wtedy bynajmniej nic sympatycznego. Trochę ich ruszyło. W dogrywce Cabello i Marti dwiema bramkami brutalnie zniszczyli nadzieje trzecioligowców na awans. Piłkarzem Meczu został.... Camara! Do licha, czemu tak późno sobie o nim przypomniałem.
O późniejszych wydarzeniach tego dnia wolałbym zapomnieć. Klub urządził bal noworoczny na którym miałem nieszczęście się zjawić. Zjawił się też Dremov, co okazało się nieszczęściem wręcz apokaliptycznym. Władimir postanowił urządzić alkoholowy "chrzest" Pomaskiemu, który dotąd z nami nie pił. "Chrzest" się prawdziwym Armageddonem. Pomaski miał głowę twardą niczym diamentowe ostrze, to ostrze załatwiało nas jeden po drugim. Najpierw Otxoa z zieloną twarzą wymamrotał "przepraszam, gdzie tu jest toaleta", po nim Guido osunął się miękko pod stół, Baffoni zaczął widzieć wokół siebie gigantyczne karaluchy i wściekła żona wyprowadziła go z sali, wreszcie ja odwróciłem się w kierunku Juanity, wyszeptałem "przepraszam, kotku" i zwymiotowałem na jej wieczorową kreację całą kolację. Jej ciosu który zwalił mnie na podłogę już nie pamiętam.
Pojedynek wygrał ponoć o pół kieliszka Pomaski.
Następnego dnia Dremov zadzwonił do mnie i zaczął bredzić coś o imprezie odwetowej. Odesłałem go do wszystkich diabłów.
Przy okazji Juanita przestała się do mnie odzywać.
Ponieważ u mnie nieszczęścia zwykły chodzić batalionami, wkrótce potem nastąpił najczarniejszy chyba dzień w mojej karierze. 7 stycznia trzecioligowe Marino w pierwszym meczu 3 rundy Pucharu Hiszpanii pokonało nas 2:0, dodatkowo jeszcze kontuzję złapał Zegarra. Tragicznie zagrali Tayfun i Harasimowicz, reszta zbytnio od nich nie odstawała. Wyróżnił się jedynie Camara który wyrastać zaczął na mojego ulubieńca.
Zanim nastąpił rewanż, zagraliśmy jeszcze ostatni mecz pierwszej rundy Primera Division. Starcie z Villareal nie nastroiło nas zbyt optymistycznie. Wymęczony remis 1:1 i to dzięki trafieniu Gomeza w 90 minucie...
Rewanż z Marino nastąpił 14 stycznia 2004 roku. Tuż przed nim kontuzji nabawił się Xavier, obronę więc zestawiłem z trójki Camara - Espin - Charcos. Pomoc: Ivan Ania - Trobok - Marti - Tayfun, choć do tego ostatniego nie miałem wielkiego zaufania. Atak: Gomez - Marioni, Kostarykańczyk otrzymał kolejną szansę stałego powrotu do składu. Między drugą linią a napastnikami biegać miał niezawodny Cabello.
Mózgiem drużyny gości był rumuński weteran Dorinel Munteanu. Tayfun otrzymał zadanie wyłączenia dziadka z gry. Poza tym dyrektywa meczowa była prosta: atakować, atakować, atakować. W przerwach między atakami atakować ponownie. Czułem żądzę odwetu.
nPod bramką Marino zakotłowało się już w 6 i 7 minucie, ale strzał Cabello został obroniony. W odpowiedzi wyszła kontra gości zakończona celnym strzałem, z trudem obronionym przez Sergiego. Odgryzają się, psie krwie, mruknąłem.
W 12 minucie na pole karne przedarł się Marioni i huknął potężnie z 12 metrów, bramkarz Povill jednak zdołał wypiąstkować. Trzy minuty później jednak Povill nie dał już rady główce Troboka. 1:0!
[slaughter mode: on]
W 19 minucie po charakterystycznym dla siebie, minutowym niemal rajdzie Cabello ponownie pokonał Povilla. Straty zostały odrobione, 17000 widzów żądało jednak więcej, dużo więcej.
Dostali to, czego chcieli.
Napór Tenerife trwał, w 25 minucie minimalnie niecelny strzał Gomeza prawie wszyscy uznali za kolejnego gola. Dwie minuty później bliski szczęścia był Cabello. Już minutę później jednak Cabello wykonywał karnego po faulu na Gomezie.
3:0
Do końca połowy nic się więcej nie zdarzyło, poza dwoma niecelnymi strzałami Gomeza i celnym, ale obronionym strzałem Munteanu. Gomez zaczynał mi grać na nerwach. Wynik ciągle jeszcze nie był pewny. Ponadto na urazy zaczęli uskarżać się Trobok i Cabello, obaj nie wyszli już na drugą połowę. Zastąpili ich Hugo Morales i Guly. Hugo był chyba głodny gry, bo już w 47 minucie pokonał Povilla po cudownym solowym rajdzie. 10 minut później miękka wrzutka Ani na pole karne padła łupem Marioniego który podwyższył wynik na 5:0. Rozluźniłem się.
W 67 minucie Ronald Gomez został zastąpiony przez Harasimowicza, który już trzy minuty później próbował pokonać Povilla. Bezskutecznie. Kilkanaście sekund później jednak piłka i tak ugrzęzła w bramce gości po celnym strzale Marioniego. Dzieło uwieńczył w 84 minucie Guly który strzelił bramkę z rzutu wolnego.
[slaughter mode: off]
7:0 było dostatecznie słodką zemstą za poprzednie upokorzenie.
"... dobijanie leżącego przeciwnika CD Tenerife podniosło do rangi sztuki..."
El Pais
Feanor
Komentarze (0)
Możliwość komentowania tylko dla zarejestrowanych użytkowników.
Nie masz konta? Zarejestruj się.
Drogi Rewolucjonisto, prosimy o przestrzeganie regulaminu i zapoznanie się z FAQ