...all systems ready...
…restore game…
…season updated…
…świerszcze…
Wieczór, 2 czerwca 2002, wiejska posiadłość El Paradiso należąca do prezesa Pereza. Siedzimy obaj na ganku jego rozległego dworku leniwie sącząc tequilę zagryzaną cytryną. Na niebie krwawe refleksy kreśli zachodzące słońce, z ogrodu dochodzą dźwięki zabawy w rytmie nowego przeboju Enrique Iglesiasa. Juanita Perez bawi się z nowymi adoratorami. Odsunąłem tę myśl, miałem poważniejsze problemy. Dziurę w budżecie klubu chociażby.
Najwyraźniej jednak dla Pereza bankructwo było tylko dziwnym, dziesięcioliterowym słowem na „b”.
-Wiesz Martin, Champions League to dla nas wielka szansa – zaczął od truizmów, więc w mojej głowie rozszalały się dzwonki alarmowe. – Co byś powiedział na rozbudowę stadionu o jakieś 5000 krzesełek?
Zakrztusiłem się. Cholera, zgred oszalał! Po takiej inwestycji w kasie zostanie mi niemal pustka!!
Perez podniósł brew. Leciutko. Właściwie niemal niezauważalnie.
-Myślę że to doskonały pomysł, szefie – wykrztusiłem pospiesznie przeklinając w duchu swój brak opanowania. – Ostatnio stadion pęka w szwach...
Prezes uśmiechnął się szeroko. Boski Enrique wreszcie zamilkł i ponad gwar rozbawionej młodzieży z garden party przebiły się świerszcze.
FUCK!
Następnego dnia poderwałem na nogi moje psy gończe. Ponieważ Henriksson okazał się totalnym niewypałem a Cabello lepiej grał na pozycji ofensywnego pomocnika, potrzebowałem dobrego zmiennika dla pary Pier-Marioni. Poza tym, odejście Jaime do Realu skomplikowało nieco sytuację w liniach obronnych, więc i tu przydałyby się jakieś wzmocnienia. „W miarę możliwości, szukajcie graczy gratisowych” dodałem zbolałym głosem. „No problem” odpowiedzieli moi wywiadowcy (wśród tej składającej się z Duńczyków, Hiszpana i Australijczyka hałastry język Szekspira stał się obowiązującym środkiem porozumiewania) i ruszyli na łowiecki szlak.
Szybko się okazało, że z tym gratisowym napastnikiem jakieś problemy jednak będą. Jedynym ciekawym kandydatem był Daniel Moreira, któremu znudziła się już małomiasteczkowa atmosfera Lens. Zakontraktowałem jego przyjście do klubu na początek lipca, ale nadal nie byłem zadowolony. Daniel w swoim byłym klubie strzelił tylko 11 bramek, nie do końca więc byłem pewien jego dyspozycji... Westchnąłem i sięgnąłem po kasę. W złym momencie... Dremov urządził właśnie jeden ze swoich słynnych alkoholowych „jeżedniewników” i chcąc nie chcąc (raczej chcąc :) ) wziąłem w nim udział. Tydzień później do mojego zamroczonego umysłu dotarł fakt, że w tym czasie zamiast jednego, kupiłem trzech jeszcze dodatkowych napastników... Na szczęście pieniądze na to poszły niewielkie (600 tysięcy funtów za całą trójkę), więc jakoś to przełknąłem i poszedłem obejrzeć swoje najświeższe „nabytki”.
Jose Manuel Redondo był 26-letnim zarozumialcem z Ferrolu (klubu, do którego uciekł ten zgnilec Sulaiman). W trzeciej lidze był postrachem bramkarzy, miał niezłe warunki fizyczne, tylko to jego zapatrzenie w siebie... Cóż, szansę mu dam.
Xawier Monteys przedstawił mi się jako Monti, czym od razu mnie zraził. Jakoś mam niemiłe doświadczenia z tymi skracaczami nazwisk :) Monti przybył do mnie z trzecioligowej Terrassy, miał 29 lat i spory potencjał. Redondo miał chyba jednak większy...
Przy trzecim napastniku humor mi się poprawił. Ronald Gomez był śniadym Kostarykaninem o sporym stażu reprezentacyjnym. Wykupiłem go z kreteńskiego OFI, w tamtejszej lidze Gomez był gwiazdą pierwszej wielkości. Jak na Latynosa był też potężnie zbudowany... Jest dobrze!
Na tym zakończyła się pierwsza faza transferowej karuzeli. Jako zwieńczenie tego okresu przygotowań do nowego sezonu urządziłem spotkanie towarzyskie ze słabiutką Baskonią. Mecz odbył się 10 lipca i jakoś nie wzbudził entuzjazmu u moich zawodników. Zwycięską bramkę strzelił Cabello, nowi
piłkarze zaprezentowali się nieźle prócz Montiego... Rozbudowywana trybuna południowa straszyła rusztowaniami.
Ale tydzień później moje finansowe kłopoty zniknęły. Perez zrobił mi jedną ze swych słynnych niespodzianek i przelał na konto klubu kilka milionów funtów, poza tym udało mi się sprzedać beznadziejnego Slovaka do Sparty Praga za 1,8 miliona funtów! W samą porę, bo dwójka moich duńskich zwiadowców niemal w tej samej chwili zaczęła mi raportować o dwóch obiecujących graczach.
Hansen zadzwonił mi, że pojawiła się możliwość wykupienia z Milwall jednego z moich ulubionych graczy, Portugalczyka Abela Xaviera. Solidny obrońca i defensywny pomocnik – kogoś takiego mi trzeba!! Niestety, negocjacje z Theo Paphitisem nie były łatwe i cwany Londyńczyk wyciągnął ode mnie 5 250 000 funtów. Oby Abel okazał się wart tych pieniędzy.
Jeżeli już wyrzucać pieniądze, to na całego. W ostatniej chwili w oko wpadł mi 25-letni środkowy obrońca Ismael Pinera, w skrócie Isma. Grał on dotąd w Sportingu Gijon, zbierał niezłe noty więc wyłożyłem za niego 1,5 miliona funtów. Na razie będzie się ogrywał w rezerwach.
Mniej więcej w tym samym czasie rozegrałem swój drugi mecz sparingowy, tym razem z trzecioligowym Binefar. Abel i Kim zagrać jeszcze nie mogli, pozostali nowi zawodnicy zagrali zaś role drugoplanowe. Zastanawiająco zacięty mecz zakończył się moim zwycięstwem 4:2 (Morales 2, Pier, Cabello), nie był to dobry prognostyk przed zbliżającym się sezonem...
Liga Mistrzów! Wieloletnie marzenia kibiców z Teneryfy stawały się rzeczywistością. No, prawie. Czwarte miejsce z poprzedniego sezonu zmuszało mnie do gry w rundzie eliminacyjnej. A w niej czekali na mnie Celtowie z Glasgow... Nie jest dobrze, pomyślałem widząc wyniki losowania.
7 sierpnia 2002 roku nastąpiło pierwsze starcie. Niestety w Santa Cruz, a nie lubię rozpoczynać dwumeczy u siebie. To był jednak dopiero początek kłopotów, gdyż kontuzje zdziesiątkowały moją środkową linię. Marti był rekonwalescentem, Trobok dopiero dochodził do siebie, Xavier miał jakiś ban za swe wcześniejsze pucharowe wyczyny... Nieźle. Startowa jedenastka stała się dzięki temu nieco eksperymentalna. W bramce stanął oczywiście Sergi. Dostępu do jej przedpola broniło trzech moich defensorów: Bogarde, Charcos i Alexis. Obecność tego trzeciego wiązała się z przesunięciem Lussenhoffa do drugiej linii. Obok tego lidera drużyny w środku pomocy umieściłem niechętnie Bino, nie miałem niestety innej alternatywy... Na skrzydłach stanęli Morales i Jednoosobowa Armia Opozycyjna czyli Dani. Siły uderzeniowe CD Tenerife w jego debiucie w Champions League stanowili Pier i Marioni, niespodzianką był Moreira na pozycji AMC – postanowiłem zaryzykować i postawić na debiutanta.
Prawie 23000 ludzi przyszło na świeżo rozbudowany Heliodoro Rodriguez Lopez by zobaczyć jak ich pupile zapewniają sobie awans do fazy grupowej LM. Nie zobaczyli. Szkoci zostali dopisani do mojej prywatnej listy „Sataniści, demony y bestye inne wszelakie dla niepoznaki w piłkę kopaną grające”. Goście z Glasgow mieli więcej szczęścia niż rozumu, pomimo moich huraganowych ataków stracili tylko dwie bramki (Dani, Pier). Na domiar złego tuż przed gwizdkiem kończącym pierwszą połowę Gallas pozyskany z Chelsea strzelił bramkę kontaktową dla Celticu. Zwycięstwo więc, lecz minimalne...
Rewanż. Podrażniony słabszym wynikiem u siebie na Celtic Park wystawiam skład najsilniejszy, jak tylko mogłem. Żadnych debiutantów, same wiarusy z poprzedniego sezonu. Morales przechodzi więc do pomocy wyrzucając Moreirę, na lewe skrzydło powraca Ania, do środka Trobok i Marti... Wszystkim ma zarządzać Duumwirat Lussenhoff – Marioni. Miało być pięknie.
Pierwsza połowa była wspaniałym widowiskiem, Szkoci przestali grać antyfutbol i postawili nam ciężkie warunki. Douglas i Sergio zwijali się jak w ukropie. Niepokojąco słabo grała moja obrona, szczególnie Lussenhoff nie potrafił upilnować Larssona i Hartsona. Ale to nie on zawinił przy pierwszej bramce tylko „Kanaryjska Skała”
Charcos, który w 44 minucie przegrał pojedynek główkowy z Gallasem. 0:1. Pięknie. Stadion stał się biało-zielony, kibice wpadli w amok. No i chyba nawet nie zauważyli bramki wyrównującej!! Hugo Morales wznowił grę, podbiegł do 11 metra przy okazji jakby przedryblowując 3 Szkotów i pokonał Douglasa!! Ale połowa się jeszcze nie skończyła... Moi totalnie zdekoncentrowani chłopcy nadziali się na najbardziej klasyczną z klasycznych brytyjskich akcji: Guppy pobiegł ile sił skrzydłem, wrzucił piłkę na pole karne gdzie silną główką popisał się Larsson. 1:2 i mecz zaczyna się od początku.
Początkowo druga połowa przypominała pierwszą, znowu wymiana ciosów... Do 58 minuty. Wtedy po ładnej akcji Hartson pokonał Sergiego. Celtowie cofnęli się do betonowej obrony. Coraz bardziej zdesperowany zacząłem eksperymentować z bardziej ofensywną taktyką, poza tym zarządziłem zmiany, na boisko wbiegli Moreira i Cabello. I w 82 minucie Cabello strzelił!! 2:3 i jesteśmy w Lidze Mistrzów! Dremov zaczął dyskretnie rozlewać Johnny Walkera do kubeczków.
A w 94 minucie spotkania jakiś nikomu nieznany Ludvigsen z Bodo/Glimt strzelił bramkę dla Celticu.
Ostrożnie odstawiłem kubeczek z whisky i poszedłem do szatni.
Perez nie odzywał się do mnie przez prawie tydzień. Klęska z Glasgow oznaczała pożegnanie z Ligą Mistrzów. Na losowanie Pucharu UEFA nawet nie chciało mi się jechać, pchnąłem tam Ariestarau. Fortuna tym razem postanowiła się do mnie uśmiechnąć i przydzielić mi węgierski MTK. Cóż, biedni Madziarzy padną ofiarą mojego odwetu.
Zanim to jednak nastąpiło, rozpoczęła się liga. W debiucie osiągnąłem remis z moimi starymi rywalami z Bilbao. Infernalista Lafuente tym razem miał kontuzję, więc Pierowi udało się wcisnąć Baskom bramkę. Do remisu 1:1 walnie przyczynił się też Abel Xavier, dla którego był to pierwszy mecz w biało-niebieskich barwach (zastąpił Troboka grającego w reprezentacji).
Tak jak zakładałem, MTK Hungaria posłużyła nam za odgromnik frustracji. Poszło nam łatwo nawet pomimo kontuzji Lussenhoffa – udanie zastąpił go młody Espin. Do pomocy wrócił Trobok i to on właściwie poprowadził Tenerife do efektownego zwycięstwa 5:1 (Trobok, Espin, Charcos, Pier, Isma). Dremov był w Grodnie, ale tym razem zaskoczyli mnie Guido i Baffoni – przynieśli do szatni skrzynkę Martini.
Ja w tym klubie wpadnę w alkoholizm.
Grafik spotkań w Primera Division ułożony przez dowcipnisiów z federacji nadal był ciekawy... Czekały mnie teraz mecze z Barceloną i Realem, na szczęście u siebie. Na mecz z Barceloną znowu przyszło prawie 23000 kibiców. Wszystkie armaty Tenerife wyjątkowo były tym razem sprawne, więc panował ostrożny optymizm. Niestety Sergi potwierdził swoją lekką obniżkę formy i na początku drugiej połowy wpuścił niegroźny strzał Rivaldo. Katalończycy jak zwykle cofnęli się i jak zwykle zostali za to skarceni. Goran „Kałasznikow” Trobok wykonał jeden ze swoich sławnych już w Santa Cruz rajdów, wyłożył piłkę Lussenhoffowi który puścił piłkę między nogami bezradnego Bonano. 1:1, ale żeby nie było za dobrze, paskudnej kontuzji kolana doznał Marti. Całe szczęście że mam jeszcze Xaviera.
Starcie z Realem okazało się moim 7 meczem z rzędu w lidze bez zwycięstwa. Rekordowa liczba 25214 kibiców oglądała najpierw oszołomionych moimi huraganowymi atakami „Królewskich”, którzy w pierwszej pół godzinie stracili 2 bramki (Trobok, Ivan Ania). Ale potem było już wyłącznie źle. Najpierw zniesiono mi z boiska rewelacyjnego Troboka – jedynym sensownym zmiennikiem był przeciętny Bino. Tenerife straciło płynność gry i Real zaczął to bezwzględnie wykorzystywać. Jeszcze przed przerwą Celades strzelił kontaktowego gola, w 75 minucie drugiego dołożył Guti. W tym czasie moja drużyna pogrążała się w postępującej dezorganizacji, szczególnie po wyeliminowaniu mi drugiego już gracza – Daniego. Skończyło się na 2:2.
Po trzech kolejkach znalazłem się na 13 miejscu, kilka sępów z prasy zaczęło mówić o kryzysie ubiegłorocznej rewelacji, szczególnie po remisie 1:1w
wyjazdowym, nic mnie już nie obchodzącym meczu z MTK (Lussenhoff). Perez i kibice stali za mną, więc mogłem spokojnie ignorować opinie tych idiotów. Nawet Dani w miejscowej klinice wydukał słowa poparcia dla trenera. Zdania nie zmieniłem i po kolejnym ligowym remisie – tym razem skończyło się na 0:0 z Betisem (następny wyznawca Beliala w bramce – Gaspercic!).
W samej drużynie jednak narastało zaniepokojenie. Do frakcji rebelianckiej Dani-Basavilbaso dołączył teraz otwarcie Henriksson, a szemrać zaczął nawet Pier! Dremov chodził jak struty, bo jakaś Wiera z Grodna depeszowała że spodziewa się jego dziecka. Zniechęcony tym wszystkim Luigi Ballestra zapowiedział koniec kariery trenerskiej, pozostali dwaj makaroniarze też byli markotni bo na stałe już do Santa Cruz przeprowadziły się ich żony...
Na europejskim froncie trafiliśmy na kolejnego słabego rywala. Po Węgrach tym razem na drodze stanęli nam Bułgarzy z CSKA Sofia. W meczu nie mógł wystąpić ciągle kontuzjowany Dani i kontuzjowany od niedawna Pier – zastąpili ich Jordi i Cabello. I ten drugi stał się bohaterem meczu, raz po raz urywając się bałkańskim obrońcom. Ostatecznie skończyło się na 2:0 (Cabello, Trobok), ale żebym nazbyt się nie nudził kontuzję złapał Charcos. Po prostu cudownie.
Pokrzepieni sukcesem trzy dni później roznieśliśmy na wyjeździe Celtę 3:1 (Trobok, Cabello, Marioni). Przy okazji udało mi się sfinalizować sprzedaż Basavilbaso do Sturmu Graz za 4,1 miliona funtów!! Nareszcie! Niestety nie było z kim świętować sukcesu, przerażony Dremov wrócił do ojczyzny, makaroniarze cicho siedzieli w domach a Otxoa gdzieś przepadł. Może trochę abstynencji mi się przyda.
Sukcesy nie zdążyły nam zresztą przewrócić w głowie bo szybko zostaliśmy sprowadzeni na ziemię. Dwie kolejne porażki w lidze przedzielone remisem 1:1 z Sofią (Marioni) rzuciły mnie niemal na kolana. Najpierw u siebie przegraliśmy 1:2 z Valladolid (Trobok), już w 3 minucie zniesiono z boiska Abela Xaviera a jego zmiennik Espin kompletnie sobie nie radził. Kolejny lewy podbródkowy przyjąłem od Villareal i to pomimo fenomenalnego występu powracającego do składu Piera. Strzelił 2 bramki, Villareal trafił jednak o raz więcej. Tradycyjnie już jednego z moich zawodników zniesiono na noszach – tym razem padło na Bogarde. Moja obrona jest w strzępach... Na deser w 78 minucie czerwoną kartkę ujrzał Trobok.
Po tej klęsce moje morale siadło kompletnie. Na szczęście z Białorusi wrócił Wiktor... z młodziutką żoną Wierą :) I całą jej chyba bliższą i dalszą rodziną. Dziadkiem Grigorijem który zdobywał Berlin, rozgadaną mamą Anastazją („...jak ja kocham Polaków proszę cię, to po prostu nie do opisania, mój teść bronił was przed inwazją NATO gdy w armii służył, ja co roku w Białymstoku jestem, czy wspominałam ci że piłam razem z tym waszym premierem? Olieksym czy jak mu tam było...”), bratem Aloszą – wirtuozem rozrabiania spirytusu i wreszcie z trzema kuzynami których jakoś nie poznałem, za to bardzo chciała poznać hiszpańska policja. Będzie wesoło.
6 listopada podejmowałem na Heliodoro Rodriguez Lopez Valencię. Zacznę niechronologicznie, od rozstrzygnięcia konkursu: KOGO TYM RAZEM MI SKASUJĄ? Zwycięzcą tego tygodnia był Marti, którym odpowiednie służby musiały zająć się już w 38 minucie. Z reszty drużyny zeszło napięcie :) Coraz dziwniej wyglądała moja zdziesiątkowana obrona, tym razem wystąpili niepewny Espin, Alexis i Lussenhoff. Ofensywnym pomocnikiem został Cabello, Morales zszedł na lewe skrzydło, Ivan Ania trafił na ławkę (kompletnie stracił formę). W pomocy swoją obecnością straszył sprzedany już do Sevilli Bino (odejdzie w grudniu). Zaczęło się od mojego silnego uderzenia, w pierwszych dziesięciu minutach padły dwie bramki (Morales, Marioni). W 18 minucie ukąsiła mnie Kobra – Ilie strzelił kontaktową bramkę dla Valencii, ale ja odpowiedziałem bramką coraz lepszego Cabello. Potem było już bardzo źle, najpierw skoszono mi Martiego (zmienił go Isma), potem Gil strzelił na 3:2, potem czerwoną kartkę dostał Espin (no jasne,
jakże by inaczej)... Valencia uzyskała ogromną przewagę, ale skórę uratował mi Sergio. Wreszcie zwycięstwo.
Do składu wrócił mi Dani i od razu zagrał cudowny mecz z Mallorcą – 2 asysty, jedna dla Cabello, druga dla Marioniego. Oczywiście nadal patrzył na mnie spode łba, w klubie krążyły już legendy i anegdoty na temat naszego niekończącego się konfliktu. Zwycięstwo 2:1 i awans na 9 pozycję. „Tenerife wychodzi z dołka” trąbiły gazety, te same gadzinówki które dwa tygodnie temu skazywały nas na spadek z ligi. A już w zupełną afektację wpadły po moim następnym, tym razem efektownym sukcesie. Goszcząc w Salamance uzyskałem wynik 4:1 (Morales, Cabello, Gomez 2) i to pomimo niezłej gry gospodarzy. Bardzo dobry mecz zagrał wreszcie Espin no i „wejście smoka” w swym debiucie zaliczył Ronald Gomez. Na libacji u Dremovów zorganizowanej z okazji tego triumfu pojawił się cały sztab szkoleniowy, nawet sztywny zazwyczaj Ariestarau. Następnego dnia obudziłem się półnagi w hallu ratusza Santa Cruz, przerażony portier błagał mnie o wyjście bo zaraz zaczną przychodzić interesanci. Nigdy się nie dowiedziałem jak tam trafiłem.
W Pucharze UEFA los skojarzył mnie tym razem z Celtą. Moi rywale żądni byli odwetu za klęskę w meczu ligowym – i dopięli niestety swego. Po bardzo słabym spotkaniu uległem gościom z Vigo 1:2 (Morales), dodatkowo czerwoną kartkę złapał Bogarde. Rewanż zapowiadał się niewesoło. Pewność siebie odzyskaliśmy jednak dzięki dwóm kolejnym, łatwym zwycięstwom w lidze. Na początek naszą ofiarą padł Real Sociedad, i to nawet pomimo fatalnej dyspozycji solidnego zazwyczaj Martiego. Genialny mecz zagrał znowu Dani, został Graczem Meczu. I to pomimo tego, że bramki dla Tenerife strzelali inni. Na bramkę z karnego Ivana Ani (eksperymentalnie wrócił do pierwszego składu, podobnie jak Moreira) odpowiedział Tayfun, ale po tym istnieli już tylko piłkarze z Santa Cruz. Kolejne gole dołożyli Trobok, Marioni i Cabello, pod koniec meczu Realowi udało się zmniejszyć swoją porażkę do rozmiaru 4:2. Tydzień później bez wysiłku pokonaliśmy Las Palmas 2:0 (Pier, Marioni). Znaleźliśmy się na 2 miejscu!!
W rewanżu 3 rundy Pucharu UEFA Celta ustawiła się ultradefensywnie, z samotnym Catanhią z przodu. Ja wystawiłem niemal najsilniejszy skład, brakowało jedynie kontuzjowanych ciągle Charcosa i Xaviera, lukę w obronie wypełniali Espin i Alexis. Od razu uzyskałem optyczną przewagę, w 28 minucie udokumentował ją bramką Pier. Celta jeszcze bardziej zagęściła obronę i zaczął się koszmar. Moi zawodnicy bili głową w mur. W 72 minucie poszła kontra gospodarzy, Vagner wrzucił piłkę na „szesnastkę” do Catanhii, ten kropnął potężnie – Sergio paruje... prosto pod nogi Catanhii. Ten nie zwykł marnować drugiej szansy – 1:1!!! Cholera!!!! Ale chwila, liniowy sygnalizuje spalonego Edu... Na stadion sypią się telefony komórkowe i kamienie, miotaczy mają w Vigo jednak słabych – trafiony został piłkarz miejscowych :) Krwawiący Velasco musiał zejść z boiska... Dremov nie wytrzymał i wyszarpnął zza marynarki piersiówkę z miksturą Aloszy...
Końcówka meczu. Słabego dzisiaj Daniego zastępuje Moreira. Nie pomaga. Celta znowu ruszyła do ataku, w 78 minucie potężną główką popisał się Manolo, Sergio broni z ledwością. Ale to już ostatni atak gospodarzy. Ostatnie minuty to dominacja Tenerife. Najpierw strzał Bino (zastąpił Martiego) – sparowany. W 94 minucie do ostatniego zrywu rusza Moreira. Ruszył z połowy, przeszedł na prawe skrzydło i rozpaczliwie zacentrował na pole karne. Pier skacze razem z bramkarzem Cavallero... Gooooooooool!!!! Wyrywam piersiówkę Wiktorowi i rzucam ją w trybuny. Jesteśmy w 4 rundzie!!
3 dni później grałem mecz ligowy. Rayo wykorzystało nasze zmęczenie i po zaciętym boju przegraliśmy 2:3 (Morales, Espin). Tragicznie zagrał Bogarde, wydarłem się na niego w szatni a ten się obraził. Ogólnie jednak porażką nikt się nie przejął, w naszym obozie ciągle jeszcze trwało święto po wyeliminowaniu Celty. Święto urwało się dopiero w czwartek, gdy
dowiedzieliśmy się że naszym kolejnym konkurentem w UEFA Cup będzie Parma... Wiosna będzie gorąca.
Na razie te wyzwania były dla nas jedynie niewyraźną perspektywą. W pierwszej rundzie Pucharu Króla łatwo rozbiliśmy Murcię 4:0 (Cabello, Marioni, Gomez, Bino). Ze składu wypadli obijający się Bogarde, Pier i Marti, zastąpili ich Alexis (ze względu na rekonwalescencję lepszego moim zdaniem Charcosa), Gomez i Abel Xavier. I ten ostatni w kolejnym meczu to spłacił rozmontowując obronę Sevilli. Mecz wygrałem 3:1 (Cabello 2, Gomez), Portugalczyk zaś zaliczył 2 asysty.
Potem przyszedł niewytłumaczalnie słaby mecz u siebie z Saragossą. Nie potrafiłem im nic zrobić, oni zaś zdołali wcisnąć mi bramkę i skończyło się na 0:1. Spadłem na 4 miejsce i zacząłem wątpić w możliwość walki o mistrzostwo w tym sezonie. Zapasy entuzjazmu zebrane po meczach pucharowych topniały w zastraszającym tempie. Na szczęście następnym rywalem była słabiutka Extremadura którą rozbiłem 3:0 (Espin, Cabello, Pier). Ponieważ dawno już nikt nie był kontuzjowany, zaległość tę odrobił Pier robiąc sobie jakąś bardzo nieprzyjemnie wyglądającą rzecz z kostką.
1 stycznia 2003, II runda Pucharu Hiszpanii. Przeciwnika wylosowałem nie najszczęśliwiej, piłkarze Valencii wygrywali ostatnio mecz za meczem. Bardziej martwiła mnie jednak absencja za kartki Lussenhoffa, do pierwszego składu wrócić musiał Bogarde. Holender zagrał jednak znakomicie, dużo gorzej młody Espin. W 25 minucie urwał mu się Angulo... 0:1. Moi kopacze cisną coraz bardziej, ale akcje jakoś załamują się przed polem karnym przeciwnika. W drugiej połowie zmieniam taktykę, podciągam skrzydłowych do przodu i nakazuję ofensywniejszą grę obrońcom. Nic z tego. Valencia broni się mądrze i od czasu do czasu groźnie kontratakuje. W 93 minucie korner dla Tenerife. Ivan Ania głębokim lobem wrzuca piłkę na pole karne, tam główkuje Espin... Próbuje główkować, Angulo wyraźnie go fauluje! Jedenastka!! Heliodoro Rodriguez Lopez szaleje!!! Do piłki dochodzi Ronald Gomez...
Canizares broni. Żegnaj Pucharze Króla.
W ligowym meczu z Malagą sędzia przyznał nam aż 2 karne, tym razem pewnym ich wykonawcą był Hugo Morales. Jedną bramkę dołożył jeszcze Cabello i mecz zakończył się zwycięstwem 3:1. W identycznym stosunku pokonaliśmy (Alexis, Marioni, Gomez) i znowu poczuliśmy się pewnie. Komentator TVE zachłystywał się naszą ofensywną grą a Cabello nazwał Objawieniem Półwyspu Iberyjskiego. Zapomniał debil że Jose gra na Wyspach Kanaryjskich...
W gazetach ukazał się list gończy za jednym z kuzynów Wiery Dremov. W klubie natężenie żartów robionych sobie z Wiktora osiągnęło niewyobrażalny dotąd pułap.
Ostatni mecz pierwszej rundy rozegraliśmy 19 stycznia z Atletico Madryt. Osiągnęliśmy przewagę. Byliśmy lepsi w każdej statystyce. Espin został Graczem Meczu.
Przegraliśmy 0:1. Bogowie to okrutne istoty.
Pierwszą serię spotkań kończyliśmy na 4 miejscu, całkiem niezłym pamiętając o fatalnym początku. Sprostytuowana prasa ciągle myląca się w naszym przypadku przybrała teraz bezpieczną postawę streszczającą się zdaniem „Nie lekceważcie Tenerife”. To bardzo miło z ich strony. Chociaż raz się z nimi zgadzam.
Nie lekceważcie Tenerife.
Feanor
Komentarze (0)
Możliwość komentowania tylko dla zarejestrowanych użytkowników.
Nie masz konta? Zarejestruj się.
Drogi Rewolucjonisto, prosimy o przestrzeganie regulaminu i zapoznanie się z FAQ