LOTTO Ekstraklasa
Blog użytkownika jakubkwa przeczytało już 36620 czytelników!
Łącznie swój komentarz zostawiło 0 z nich.
Nadchodził niewątpliwie najtrudniejszy sezon w mojej menedżerskiej karierze. Chciałem zdobyć mistrzostwo, ale nie było to zadanie łatwe. Za nami przemawiała niezła kadra i prawo serii - w końcu w ostatnich dwóch latach zajmowaliśmy kolejno trzecie i drugie miejsce w Ekstraklasie, więc teraz powinno być pierwsze - przeciw nam zaś, co tu dużo mówić, Górnik Zabrze. Zarządzany przez potentata finansowego z Meksyku klub nie miał sobie równych na krajowym podwórku. Musieliśmy liczyć na szczęście i może mocnych rywali we wczesnych fazach Ligi Europy i Pucharu Polski, żeby odpaść z tych rozgrywek bez kompromitacji i móc skupić się na lidze. Chociaż specjalnie przegrywać przecież nie będziemy...
Jasne było też, że nasz zespół wymagał wzmocnień. Takiego okienka transferowego w Wałbrzychu jeszcze nie było. Oprócz zakontraktowanych wcześniej Afolabiego i Dudu Cearense do kadry seniorskiej dołączyli jeszcze 21-letni Ekwadorczyk Cesar Mosquera (OP L) z Wisły Kraków za 1.5 miliona złotych, 20-letni Serb Slavko Knezevic (OP PŚ) z bośniackiego Czelika Zenica za taką samą sumę, oraz - na zasadzie rocznych wypożyczeń - dwóch 19-letnich bocznych obrońców - prawy Ivo de Groot z Utrechtu (za pół bańki, możliwość wykupu za 13 milionów) i lewy Oliveira z Corinthians (650 tysięcy złotych, możliwość wykupu za 6.5 miliona). Podpisałem też umowy z paroma obiecującymi juniorami - bramkarzem Krystianem Soleckim, napastnikiem Robertem Góreckim i serbskim obrońcą Nebojsą Gajicem, wszyscy trzej przyszli z wolnego transferu. A jeszcze we wrześniu drużynę młodzieżową wzmocnić mieli - też za darmo - Youssouf Kone (O/DP/P Ś) i Richard Duah (O Ś), przy czym ten drugi mógł szybko dostać szansę w seniorach. Na luty zaś byliśmy już dogadani z młodym bramkarzem Rafaelem i kolejnym brazylijskim nabytkiem, prawoskrzydłowym Diego Luizem z Coritiby, za którego postanowiliśmy wyłożyć 5 milionów złotych. Wiązałem z nim spore nadzieje - nasi scouci dostrzegli w nim spory potencjał. Listę naszych już zakontraktowanych wzmocnień zamykał Rosjanin Denis Babaev, który miał zawitać do Wałbrzycha po sezonie za 25 tysięcy złotych.
Te wzmocnienia, jak i fakt, że do drużyny seniorskiej włączyłem dwóch serbskich młodzieżowców - Ivicę Tadica i Dragana Kojica - spowodowały też spory ruch na drodze wylotowej z klubu. Oprócz kilku wyrosłych z wieku juniorskiego młodzieńców, w tym paru, których sam swego czasu sprowadzałem (Kłos, Grudziński, Kovacs), opuścili nas tacy gracze jak Fabinho czy Zasada, którym skończyły się kontrakty. Wygasła też nasza umowa z Denysem Onyschenko, ale on akurat został w klubie jako trener. Natomiast zarobiliśmy trochę grosza na Wieczorku (Wisła, 200 tys. zł), Fellagu (Pogoń, 140 tys. zł), Freidgeimasie (Ruch, 300 tys. zł) i Machaju (Fredrikstad, 850 tys. zł). Wypożyczyliśmy też Serge Cherifa do Ruchu za 20 tys. zł z opcją wykupienia za dodatkowe 120 tysięcy oraz Michała Gancarczyka do Lechii za 30 tysięcy z podobną klauzulą opiewającą na 160 tys. złotych. Na dodatek Miso Matic poszedł na rok do Polkowic (naszego nowego klubu filialnego), a Petr Volgin do Miedzi. Przede wszystkim jednak pozbyliśmy się wiecznie niezadowolonego Kingsleya Johnsona. Ten chciał od dłuższego przejść do silniejszego klubu, ale akurat po sezonie kupca na niego ciężko było znaleźć. W końcu takowy się trafił, i choć Kingsley przystał na tę ofertę, chyba nie tak wyobrażał sobie swojego kolejnego pracodawcę - za 8 milionów złotych poszedł bowiem do nigeryjskiego Kano Pilars. I dobrze mu tak.
Ruchy poczynione przez nas na rynku transferowym pozwalały mi być umiarkowanym optymistą przed zbliżającym się sezonem. Znalazło to potwierdzenie także w okresie przygotowawczym - ten zaczęliśmy od wyjazdowych meczów z klubami filialnymi - MKS-em Szczawno Zdrój i Miedzią Legnica. Oba wygraliśmy trzema bramkami, tyle że pierwszy 3-0 (Kalu, Dodo, Zakrzewski), zaś drugi 4-1 (Kalu, Edinho, Zapaśnik x2). Potem pojechaliśmy na krótkie zgrupowanie do Francji, gdzie zagraliśmy z dwoma klubami z niższych lig - Evian TG FC pokonaliśmy 2-0 (Toure, Zapaśnik), zaś CS Louhans-Cuiseaux aż 5-1 (Toure, Mikołajczak x2, Dudu, Zapaśnik). Mieliśmy zagrać jeszcze trzeci mecz, ale okazało się, że wobec zwycięstwa Górnika Zabrze w zeszłym sezonie zarówno w lidze, jak i Pucharze Polski, jego przeciwnikiem w walce Superpuchar miał zostać wicemistrz kraju, a więc właśnie my. Musieliśmy więc wrócić ze zgrupowania wcześniej, niż to zakładaliśmy, jednak opłacało się - mimo przewagi zabrzan to my zdobyliśmy, po raz drugi z rzędu, to trofeum. Swoją pożegnalną bramkę zdobył w tym spotkaniu Johnson dając nam zwycięstwo 1-0. Potem - już w Wałbrzychu - podejmowaliśmy jeszcze u siebie MKS Mława, który zmiażdżyliśmy 4-0 (Weber, Afolabi, Gauchinho, Kalu), i na koniec zagraliśmy wewnętrzny sparing z drużyną młodzieżową wygrywając 2-0 (Gauchinho, Solecki - samobój). To tyle w kwestii sparingów przedsezonowych - czuliśmy się gotowi na stawienie czoła wszelkim wyzwaniom, zwłaszcza po triumfie w Superpucharze z Górnikiem Zabrze. Udowodniliśmy sami sobie, że ich pokonanie jest możliwe.
Walka o mistrzostwo wymaga koncentracji od pierwszej do ostatniej minuty każdego meczu - począwszy od kolejki inauguracyjnej. Ważne więc było dla nas, żeby już z Gdańska wywieźć trzy punkty, choć gracze Lechii mieli zapewne inne plany. Nie wszyscy w tym spotkaniu mogli zagrać - zabrakło przede wszystkim Kalu, który skręcił staw kolanowy i co gorsza mógł nie zdążyć się wykurować na spotkania czwartej rundy kwalifikacji Ligi Europy, w której przeciwnika mieliśmy bardzo silnego - hiszpański Villarreal. Wracając jednak do Gdańska - oprócz Nigeryjczyka zabrakło też Mikołajczaka i Dudu, ale skład był już naprawdę szeroki i jedenastki, jaka wyszła na Arenę Bałtycką, z całą pewnością nie można było nazwać słabą. Zagrali kolejno:
Kisiel - Edile, Zakrzewski, Dodo, de Groot - Iddi - Afolabi - Gauchinho, Knezevic, Zapaśnik - Edinho
Po dobrych wynikach w sparingach i tu liczyliśmy na łatwe zwycięstwo, ale jednak mecze towarzyskie to nie liga. Spotkanie było bardzo wyrównane i choć mieliśmy delikatną przewagę, to sprawa skomplikowała się w 40. minucie, kiedy swoją drugą żółtą kartkę w tym meczu obejrzał Knezevic. Niezbyt udany był to debiut, jednak trzeba przyznać, że to, co wyrabiał w tym meczu sędzia, wołało o pomstę do nieba. Pokazał nam w sumie osiem żółtych kartek, gospodarzom zaś ledwie jedną. Lechia grę w przewadze wykorzystała zdobywając gola w 63. minucie, ale my - mimo osłabienia - zdołaliśmy tuż przed końcem wyrównać. Szczęśliwym strzelcem był Afolabi. Mecz zakończył się remisem 1-1, który - zważywszy na okoliczności - nas satysfakcjonował.
Jeszcze przed spotkaniem na El Madrigal w ramach kwalifikacji do Ligi Europy dokonałem dwóch transferów, prawdopodobnie ostatnich w tym okienku. Klub opuścił Janusz Weber, który za 350 tysięcy złotych zasilił Wisłę Kraków, natomiast dołączył do nas 19-letni Rosjanin Vladislav Ivanov ze Spartaka Moskwa, którego wypożyczyliśmy na rok za 750 tysięcy złotych z opcją wykupienia za 4 miliony. Mecz z Villarreal nasz nowy zawodnik zaczął na ławce - skład wyjściowy generalnie pozostał bez zmian, tylko na bokach obrony zagrali tym razem Oliveira i Emigo. Wyszliśmy na boisko modląc się o jak najmniejszy wymiar kary i taki też otrzymaliśmy. Porażka 0-2 była bezdyskusyjna i, choć mieliśmy parę okazji na zdobycie bramki, sprawiedliwa.
Przed rewanżem w Wałbrzychu czekało nas jeszcze spotkanie ligowe w Warszawie z Polonią. Zaledwie trzy dni odpoczynku nie wpłynęły dobrze na kondycję graczy, wobec czego zagrali ci, którzy akurat wyglądali lepiej. I to niestety nie wystarczyło na Czarne Koszule - gospodarze objęli prowadzenie w pierwszej połowie, nam udało się wyrównać w drugiej, gdy po rożnym głową gola strzelił Zakrzewski. Znów 1-1 i tylko jeden punkt - nie najlepiej zaczynaliśmy rozgrywki ligowe. Cztery dni później zakończyliśmy za to występy w europejskich pucharach. Przegraliśmy drugi mecz z Villarreal, tym razem 1-2. Honorową bramkę na kwadrans przed końcem zdobył Mikołajczak. Cóż, na pewno szkoda pieniędzy, jakie można było w Lidze Europy zarobić, ale nikt nie spodziewał się, że przejdziemy Hiszpanów. Do fazy grupowej tych rozgrywek awansowały tym razem aż dwa polskie zespoły - Legia, po zwycięstwach nad mołdawską Olimpią Balti, izraelskim Maccabi Netania i belgijskim KV Mechelen, oraz Lech pokonując kolejno fiński HJK Helsinki i izraelskie Maccabi Hajfa. Rywali mieli więc nieporównanie łatwiejszych niż my. Swoistą niespodzianką było natomiast to, że Górnik Zabrze nie zakwalifikował się do Ligi Mistrzów. Najpierw pokonał estońską Levadię Tallinn a potem uporał się z norweskim Rosenborgiem, by ostatecznie polec z austriackim Rapidem Wiedeń. Porażka w ostatniej fazie eliminacji dała mu jednak awans do rozgrywek grupowych Ligi Europy. Polskie zespoły miały więc trzech reprezentantów w Europie, odpadliśmy tylko my.
Cóż nam pozostało - zaczęliśmy przygotowywać się do pierwszego ligowego spotkania w Wałbrzychu. Bardzo chcieliśmy w końcu zwyciężyć, zwłaszcza że i rywal był sprzyjający. A był nim beniaminek z Bełchatowa. Mecz rozgrywany był ledwie trzy dni po porażce z Villarreal, a więc szansę dostali znów raczej zmiennicy - a wśród nich między innymi najlepszy z Hiszpanami Mikołajczak. Radek był na początku sezonu w świetnej formie, co udowodnił wbijając gościom dwa gole. Trzeciego dołożył Afolabi i zwyciężyliśmy pewnie 3-0, po czym spora część zawodników rozjechała się na zgrupowania reprezentacji. My w tym czasie zorganizowaliśmy sparing z Białym Orłem Mieroszów, którego pokonaliśmy takim samym stosunkiem bramek, jak wcześniej GKS. Tym razem gole strzelali Brazylijczycy - Edinho (dwa) i Gauchinho. Ważniejsze od wyniku było w tym meczu jednak to, że do gry wrócił po kontuzji Uche Kalu.
Wszyscy liczyliśmy na dobry występ Nigeryjczyka już w kolejnym spotkaniu ligowym - w Łodzi z Widzewem. Jednak najwyraźniej dojście do formy miało mu zająć trochę więcej czasu, gdyż tego dnia nie zachwycał, jak i zresztą cały zespół. Jeśli wcześniej liczyłem, że mecz z Bełchatowem okaże się punktem zwrotnym i od tamtej pory zaczniemy marsz ku mistrzostwu, to w Łodzi okazało się, że się przeliczyłem. A zaczęło się po naszej myśli, bo w 19. minucie czerwoną kartkę dostał jeden z obrońców gospodarzy, a już pięć minut później prowadziliśmy 1-0 po golu Dudu Cearense. Taki wynik utrzymał się do przerwy, graliśmy z przewagą jednego zawodnika i stwarzaliśmy kolejne okazje - co mogło pójść nie tak? Coś jednak mogło. Widzew wyrównał niecały kwadrans po wznowieniu gry i nie dał już sobie wbić kolejnych bramek. Znów remis 1-1 na wyjeździe - póki co takim wynikiem kończyły się wszystkie nasze ligowe potyczki rozgrywane poza granicami Wałbrzycha. A największe zmartwienie spotkało mnie dopiero po meczu, kiedy Edinho zaczął na łamach prasy mówić o chęci odejścia do większego klubu. Pomny sytuacji z Johnsonem postanowiłem wystawić go na listę transferową na jego własną prośbę.
Brazylijczyk jednak zapomniał, że żeby zainteresować lepsze kluby, trzeba grać na przyzwoitym poziomie. W spotkaniu ligowym z Zagłębiem w Wałbrzychu zaprezentował się fatalnie, w przeciwieństwie do swojego rodaka Gauchinho, który najpierw zaliczył asystę przy golu Knezevica tuż przed przerwą, a zaraz po niej sam trafił do siatki. Mimo zwycięstwa - ostatecznie 2-1, bo w doliczonym czasie gry pięknego samobója z niemal połowy boiska zaliczył Emigo - nie były to dobre zawody w naszym wykonaniu. Goście nas całkowicie zdominowali i tylko ich zezowi mogliśmy zawdzięczać trzy punkty. Po meczu najbardziej oberwało się oczywiście Edinho. Powiedziałem mu, że mam gdzieś jego transfer - dopóki jeszcze gra w Górniku ma dawać z siebie wszystko, bo inaczej przestanie grać, a wtedy nikt poważny się nim nie zainteresuje. Brazylijczyk wziął sobie moje słowa do serca i już trzy dni później w spotkaniu z Arką - znów w Wałbrzychu - w przeciągu kwadransa wbił gościom dwa gole. Trzeciego dołożył jeszcze w pierwszej połowie Mikołajczak i było w zasadzie po meczu. Niepotrzebnie daliśmy sobie strzelić bramkę w końcówce, ale i tak zwycięstwo 3-1 dawało nam w tym momencie drugie miejsce w tabeli, choć parę drużyn miało jeden lub nawet dwa spotkania rozegrane mniej od nas.
Krótko po to tym meczu miał zostać rozstrzygnięty konkurs na selekcjonera reprezentacji Polski U-20. A wszystko dlatego, że kadra U-19 w zeszłorocznych Mistrzostwach Europy tej kategorii wiekowej zaprezentowała się na tyle dobrze, że wywalczyła możliwość startu w tegorocznych Mistrzostwach Świata U-20 rozgrywanych w Niemczech. W związku z tym została naprędce stworzona odpowiednia reprezentacja i poszukiwano szkoleniowca, który by ją mógł poprowadzić. Oczywiście zgłosiłem się, a moja kandydatura została przyjęta przez selekcjonera kadry seniorskiej Ryszarda Komornickiego (sic!), również prezes Romaniuk tym razem, jako że chodziło o Polskę, nie robił problemów. Miałem poprowadzić kadrę w trzech meczach fazy grupowej mundialu - z Urugwajem, Francją i Polinezją Francuską - i ewentualnie kolejnych. Najśmieszniejsze jednak było to, że kadra na mistrzostwa została zatwierdzona przed moim zatrudnieniem, wobec czego nie miałem wpływu na jej kształt. A znalazło się w niej miejsce chociażby dla Soleckiego i Góreckiego z drużyny młodzieżowej wałbrzyskiego klubu.
Zabrakło natomiast większej ilości bocznych obrońców czy skrzydłowych, wobec czego - chcąc grać sprawdzonym w Wałbrzychu systemem - nie miałem na tych pozycjach praktycznie żadnego wyboru. Drużyna miała natomiast niewątpliwie jedną gwiazdę - Arkadiusza Murawskiego z Piasta. Liczyłem, że to on poprowadzi kolegów do wyrównanego boju z silnym Urugwajem, ale tak się nie stało. To znaczy bój był wyrównany, ale nie Arek był liderem zespołu, a mój klubowy podopieczny Górecki, który zdobył bramkę w 26. minucie wyprowadzając nas na prowadzenie. Cieszyliśmy się z niego co prawda ledwo pięć minut, ale potem już żadne gole nie padły i zremisowaliśmy 1-1, co było wynikiem wcale niezłym. W tym samym czasie, gdy ja próbowałem swoich sił jako szkoleniowiec kadry młodzieżowej, w Poznaniu duet asystentów Tomek Frankowski - Krzysztof Ratajczyk próbował poprowadzić zespół Górnika do zwycięstwa nad Lechem w Poznaniu. Cięższe zadanie nie mogło im się trafić - Kolejorz po sześciu ligowych kolejkach miał na koncie komplet 18 punktów. W siódmej niestety też ich nie stracił - przegraliśmy 0-1 i spadliśmy na 5. miejsce w tabeli z dziewięcioma oczkami straty do lidera. Mistrzostwo oddalało się naprawdę wielkimi krokami.
Ja ciągle siedziałem w Niemczech, gdzie w drugim meczu grupowym podejmowaliśmy Francję. Trójkolorowi chyba za szybko po zwycięstwie nad Polinezją Francuską 6-1 uwierzyli w swoją siłę i myśleli, że wygrają z nami na stojąco. Zaskoczyliśmy ich całkowicie, a po prawdzie również i siebie, bo zagraliśmy znakomity mecz, w którym nastawialiśmy się co prawda na grę z kontry, ale w trakcie spotkania przejęliśmy inicjatywę i już jej nie oddaliśmy. Na prowadzenie wyprowadził nas znów Górecki - tym razem atomowym strzałem z 35 metrów, z wolnego. I choć Francuzi zdołali wyrównać, a mecz zakończył się średnio sprawiedliwym remisem, to i tak byłem dumny z tych młodych zawodników. Przed ostatnią kolejką, w której podejmowaliśmy Polinezję, zajmowaliśmy trzecie miejsce w grupie. Francja i Urugwaj miały po 4 punkty, my zaś 2, jednak zwycięstwo w ostatnim meczu mogło nam dać awans. Co więcej - wygrana różnicą więcej niż trzech bramek nam go gwarantowała. Postanowiłem więc - choć chciałem dać pograć również tym, którzy do tej pory nie grali - ustawić zespół nieco bardziej ofensywnie, przy okazji uwzględniając braki na pozycjach z boku boiska. Na mecz z Polinezją Francuską wyszliśmy więc w następującym ustawieniu:
Tuż przed meczem odebrałem jeszcze telefon od Krzyśka Ratajczaka, który dzwonił, aby poinformować mnie u wyniku meczu ligowego z Jagiellonią w Białymstoku.
- No i jak tam? - spytałem od razu po przyjęciu połączenia.
- Udało się. Wygraliśmy 1-0, Ivanov strzelił - odpowiedział podejrzanie smutnym tonem.
- Ale nie brzmisz zbyt wesoło... Co jest?
- Jaga grała ostro. Gauchinho i Emigo nie zagrają przez kilka tygodni.
Westchnąłem.
- No trudno, jakoś to przeżyjemy. Jeszcze coś?
- Jakieś jaja się tu dzieją trenerze. Gazety piszą, że Romaniuk odchodzi.
- Że co?
- No, że Oskar Kubik ma przejąć klub.
- Co to za jeden?
- Ponoć jest u nas jakimś dyrektorem.
- A tak, coś kojarzę - powiedziałem, choć nie kojarzyłem, ale uznałem, że warto chociaż udawać zorientowanego. - No nic, będziemy się tym martwić jak wrócę. Póki co lecę na odprawę.
- Powodzenia z Polinezją.
- Dzięki, cześć.
Wygraliśmy tylko 2-0 po bramkach Murawskiego i Dziubińskiego, ale przy zwycięstwie Francji i tak dało nam to awans do fazy pucharowej mistrzostw z drugiego miejsca w grupie. Wszedł również pokonany Urugwaj, bo okazało się - na co nie zwróciłem wcześniej uwagi - że zasady przewidywały awans czterech najlepszych zespołów z trzecich miejsc z sześciu grup. W drugiej rundzie nasza przygoda z mundialem miała się jednak zakończyć, trafiliśmy bowiem na Anglię. I rzeczywiście, przegraliśmy 2-4 z, jak się okazało, późniejszymi brązowymi medalistami mistrzostw, zostawiając po sobie jednak nie najgorsze wrażenie. Po trafieniu zaliczyli Murawski i Domzalski. Myślałem, że na tym zakończy się moja przygoda z kadrą U-20, której dalsze istnienie nie miało większego sensu, ale PZPN nie wiedzieć czemu zakontraktował na listopad mecz towarzyski z Meksykiem. Poproszono mnie, abym poprowadził w nim drużynę, na co oczywiście przystałem, głównie dlatego, że tym razem miałem okazję sam wybrać kadrę...
Tymczasem jednak wróciłem do Wałbrzycha i od razu udałem się do gabinetu prezesa, żeby dowiedzieć się, o co chodzi z tym przejęciem klubu przez Kubika. Rafał stwierdził, że sprawa jest już nieaktualna, Oskar zrezygnował ze swoich planów, ale on i tak będzie poszukiwał chętnych na swoją pozycję, bo z przyczyn osobistych musi zająć się innymi sprawami. Nie wnikałem, choć ta decyzja nieco mnie dziwiła - zwłaszcza teraz, w tym sezonie. Uznałem jednak, że lepiej będzie skupić się na prowadzeniu zespołu, zamiast przejmować roszadami na górze. Akurat czekała nas krótka przerwa na zgrupowania reprezentacji, którą wykorzystaliśmy na sparing z UKP Zielona Góra. Bramkarz gości wyciągał piłkę z siatki czterokrotnie - po trafieniu zaliczyli Mikołajczak, Edile i Morales w pierwszej połowie, oraz junior Topolski w drugiej, w której na boisku pojawiło się paru zawodników drużyny młodzieżowej. W międzyczasie podpisałem też umowę z Hectorem Estradą, napastnikiem rodem z Salwadoru, którego przyuważyłem na Mistrzostwach Świata U-20. Dołączyć do zespołu miał jednak dopiero po sezonie, kiedy kończył 18 lat.
Tydzień później podejmowaliśmy u siebie Ruch Chorzów, który rozgrywki zaczął raczej słabo, wobec czego spodziewaliśmy się spacerku. Po nieco ponad pół godziny gry rzeczywiście na to się zanosiło - prowadziliśmy 1-0 po golu Mosquery i stwarzaliśmy sobie kolejne okazje. Jednak przed przerwą goście wyrównali, a w drugiej połowie nie potrafiliśmy wrócić do dobrego rytmu gry. Udało się na kwadrans przed końcem, kiedy Afolabi przechylił szalę zwycięstwa na naszą korzyść. Wygrana 2-1 była jednak znacznie mniej przekonująca, niż byśmy tego chcieli. Krótko po tym meczu pojechaliśmy do Warszawy, gdzie już czekała na nas Polonia, z którą mieliśmy zmierzyć się w szóstej rundzie Pucharu Polski. Zarząd w tym sezonie życzył sobie znów przynajmniej ćwierćfinału tych rozgrywek, więc mieliśmy walczyć na całego. Tymczasem po dziesięciu minutach meczu przegrywaliśmy 0-1 po samobójczym golu Tadica. Serb nie potrafił się po tym otrząsnąć i już do przerwy grał bardzo słabo, wobec czego zdjąłem go z boiska - zmienił go rodak Kojic. Ten zaprezentował się lepiej, ale to nie on był bohaterem Górnika. Tym okazał się Iddi, który najpierw wyrównał atomowym strzałem sprzed pola karnego, a potem świetnie podał do wychodzącego na pozycję Kalu, który ustalił wynik meczu na 2-1 dla nas.
W wyjazdowym spotkaniu ligowym w Gliwicach z Piastem roiło się od podtekstów. W bramce gospodarzy stał do niedawna nasz Przemek Wróbel, w obronie Łukasz Winiarczyk, również z przeszłością u nas, w pomocy Łukasz Tymiński, który pomagał nam jeszcze w II i I Lidze przebywając wtedy na wypożyczeniu ze Śląska, a na dodatek w ataku Arek Murawski, mój niedawny podopieczny z reprezentacji U-20. Powiedziałem mu w żarcie przed meczem, żeby lepiej nic dziś nie strzelił, bo nie powołam go na spotkanie z Meksykiem. Podchwycił to nieobdarzony poczuciem humoru pismak jakiegoś szmatławca i następnego dnia w gazecie ukazał się piękny paszkwil, jak to selekcjoner szantażuje swoich zawodników... Mi jednak było wszystko jedno, co pisali, ważne że wygraliśmy. Już do przerwy prowadziliśmy 2-0 po trafieniach Mosquery i Edinho, w drugiej połowie niepotrzebnie straciliśmy bramkę i było dość nerwowo, ale ostatecznie udało nam się utrzymać wynik do końca. Trzeci raz z rzędu zwyciężyliśmy 2-1.
Sześć dni później czekał nas bardzo ważny i jeszcze bardziej ciężki mecz u siebie z Górnikiem Zabrze. Co prawda to nie aktualny mistrz Polski najbardziej szalał w tym sezonie, ale zabrzanie w tabeli zajmowali drugie miejsce - my mieliśmy tyle samo punktów co oni, ale przez gorszy bilans bramek znajdowaliśmy się o jedną pozycję niżej. Do niesamowitego Lecha, który w 10 kolejkach zdobył 30 punktów, traciliśmy 9 oczek. Było to więc spotkanie, które miało rozstrzygnąć, kto będzie prowadził pościg za Kolejorzem. Traf chciał, że akurat przed tym meczem ze składu wyleciał Edinho, który nabawił się kontuzji. Szansę od pierwszej minuty dostał więc Toure, który w tym sezonie w oficjalnym spotkaniu jeszcze nie zdobył gola. Jaka była szansa, że przełamie się akurat teraz? Pewnie niewielka, ale najważniejsze, że się udało. Arsene trafił do siatki dwie minuty przed przerwą przywracając nam nadzieje na dobry wynik, bowiem do tego momentu przegrywaliśmy 0-2. Bramka do szatni podziałała jednak mobilizująco i w drugiej połowie to my dzieliliśmy i rządziliśmy na boisku. Udało się to jednak udokumentować tylko jednym golem Dudu i ostatecznie padł remis 2-2, który de facto nie zadowalał żadnej drużyny, bo oznaczał, że strata do Lecha pozostała taka sama. Poznaniacy tylko zremisowali bowiem w Bełchatowie, tracąc punkty po raz pierwszy w sezonie.
Już parę dni później do Wałbrzycha zawitała Odra, a więc czekał nas mecz, który powinniśmy wygrać z łatwością. Tak jednak wcale nie było - goście co prawda specjalnie nie zagrażali Kisielowi, ale również przerywali większość naszych ataków. Męczyliśmy się z nimi równe 88. minut - dopiero wtedy gola na wagę trzech punktów zdobył Ivanov. To podłamało graczy Odry na tyle, że jeszcze przed końcem bramkę dołożył Dudu i skończyło się 2-0. Na radość nie było czasu - następnego dnia pojechaliśmy do Kielc, gdzie po ledwie trzech dniach odpoczynku czekało nas spotkanie z miejscową Koroną. Zapowiadał się ciężki bój i rzeczywiście taki był, choć gdy po pierwszej połowie prowadziliśmy 2-0 po golach Toure i Gauchinho z karnego wydawało się, że nic już nam nie grozi. Niestety w drugiej części gry oddaliśmy zupełnie inicjatywę, co gospodarze wykorzystali na szczęście tylko raz i udało nam się utrzymać pomniejszone o jedną bramkę prowadzenie 2-1 do końca.
Po tym spotkaniu wreszcie samodzielnie wybrałem skład reprezentacji Polski U-20 i udałem się w podróż do Meksyku. Ku mojemu zdziwieniu, oprócz sztabu szkoleniowego i powołanych zawodników w samolocie znalazło się miejsce dla solidnej porcji działaczy PZPN, których obecność była o tyle niespodziewana, że w tym samym czasie kadra seniorska grała barażowe mecze z Danią o awans na Mistrzostwa Europy (ostatecznie odpadli - po remisie u siebie polegli w Kopenhadze). Prezesi wybrali się jednak na tę egzotyczną wyprawę wcale nie po to, żeby swoją obecnością zwiększyć renomę prowadzonego przeze mnie zespołu. Wręcz przeciwnie - dzień w dzień chodzili nawaleni tequilą, której obfita degustacja okazała się jedynym celem ich podróży. Po udanym występie i remisie 1-1 z gospodarzami (gol Góreckiego z karnego) pożegnałem się więc z zawodnikami i zakomunikowałem prezesowi związku, że jeśli drużyna U-20 ma służyć zapewnianiu jemu i jego świcie alkoholowych wojaży, to ja swoim nazwiskiem tego firmował nie będę. Tak zakończyła się moja krótka przygoda z reprezentacją tej grupy wiekowej, którą przejął po mnie Marcin Wasilewski. Chyba nie wiedział, w co się pakował.
Kiedy przyleciałem do kraju, Tomek Frankowski poinformował mnie telefonicznie o wyniku sparingu z Nysą Wiadrów, który został zorganizowany tradycyjnie w przerwie na zgrupowania reprezentacji. Wygraliśmy 3-0 po bramkach Toure, Kalu i Gauchinho, a na kilka ostatnich minut na boisku pojawił się Edinho, który kończył rehabilitację po kontuzji. Miał być już gotowy na kolejne ligowe spotkanie - u siebie z Polonią. I był na tyle, że wystawiłem go w pierwszym składzie. Może za szybko, bo Brazylijczyk zagrał fatalnie, po przerwie zmienił go Toure, który zdobył bramkę w doliczonym czasie gry ustalając wynik meczu na 2-0 - wcześniej do siatki rywali trafił jeszcze Kalu. Po tym meczu zbliżyliśmy się w tabeli do Lecha na ledwie dwa punkty! Poznaniacy mieli co prawda jeden mecz rozegrany mniej, ale po remisie z Bełchatowem złapali wyraźną zadyszkę i potem w dwóch meczach u siebie z Zagłębiem i Ruchem zdołali zdobyć tylko dwa punkty.
Już trzy dni po spotkaniu z Polonią na Stadionie 1000-lecia odbył się kolejny mecz - tym razem gościliśmy szczecińską Pogoń. Lech w tym czasie grał z ostatnią w tabeli Jagą, ich zwycięstwo było więc bardziej niż pewne, toteż istotne było, abyśmy i my wygrali. Na szczęście ta świadomość nie spętała nóg zawodnikom i pokonaliśmy gości pewnie 2-0. Bohaterem meczu był zdobywca dwóch bramek Shola Afolabi, który w Wałbrzychu był już do tego czasu bardzo popularny, jako że wyróżniał się na boisku swoim wzrostem. Nigeryjczyk mierzył zaledwie 161 centymetrów, co jednak nie przeszkadzało mu od czasu do czasu, ku uciesze tłumu, trafić do siatki uderzeniem głową. Na świętowanie jednak nie było czasu - trzy dni później graliśmy w Bełchatowie. Kolejne trudne spotkanie, jednak w decydujących momentach to my byliśmy górą i wygraliśmy z gospodarzami 1-0 po pięknym golu Dudu Cearense.
Po meczu w z GKS-em objęliśmy prowadzenie w tabeli, bo Lech właśnie poległ w Zabrzu i choć nadal miał jeden mecz rozegrany mniej od nas, to jednak nasza udana pogoń z pewnością dawała nam przewagę psychiczną. Ważne było tylko, żeby przełożyć ją na dobrą grę i nie zawieść w dwóch ostatnich meczach przed przerwą zimową. Akurat tak się zdarzyło, że oba graliśmy w Wałbrzychu, była to więc znakomita okazja, żeby mocnym akcentem zakończyć w sumie przecież udaną rundę jesienną. Przeciwnicy jednak byli mocni - najpierw warszawska Legia, potem gdańska Lechia. Od pewnego już czasu miałem spore problemy z zestawieniem wyjściowej jedenastki, ale to był to kłopot bogactwa. Pewniakiem do gry na pozycji ofensywnego pomocnika był Kalu, za nim, jako środkowy pomocnik, przekonał mnie do siebie Dudu. Ale jako że okupowali oni te dwie pozycje, na pozostałych - zwłaszcza na skrzydłach - robiło się ciasno. Do miana podstawowego lewoskrzydłowego aspirowali Mosquera, Gauchinho i Ivanov, po drugiej stronie boiska rywalizacja była jeszcze większa - tam mogli grać Mikołajczak, Zapaśnik, Knezevic i Afolabi. W meczu z Wojskowymi zdecydowałem się na flankach na parę ekwadorsko - serbską, a więc Mosquerę i Knezevica. W 26. minucie odpłacili się za zaufanie - ten drugi podawał, ten pierwszy strzelił i było 1-0. Na samym początku drugiej połowy kontuzji doznał Kalu (na trzy tygodnie - dobrze że przerwa zimowa za pasem), wprowadziłem więc do gry Afolabiego, a ten po dwudziestu minutach odwdzięczył się golem, a po kolejnych trzech asystą przy bramce Toure. Na tym strzelanie się skończyło - odprawiliśmy Legię z kwitkiem wygrywając 3-0. Co prawda 0-0 z Lechią sześć dni później nieco popsuło nam humory, ale Lech ciągle tracił punkty, wobec czego w czasie przerwy zimowej to my mieliśmy zajmować fotel lidera.
Być może okazaliśmy się największymi beneficjentami rozgrywek Ligi Europy - co prawda bezpośrednie korzyści finansowe od UEFA czerpały Lech, Górnik i Legia, ale nasze prowadzenie w lidze mogło po części wynikać właśnie ze zmęczenia tych drużyn grą na dwóch frontach. W drugiej części sezonu szanse miały zostać już wyrównane - wszystkie polskie kluby odpadły bowiem w fazie grupowej, wszystkie zajęły też trzecie miejsca w swoich grupach. Najbliżej awansu był Górnik Zabrze, któremu zapewniał go wyjazdowy remis z PSV w ostatnim meczu. Mistrz Polski poległ jednak gładko 1-3.
Jako że runda wiosenna miała być kluczowa w walce o mistrzostwo, musieliśmy być do niej jak najlepiej przygotowani. Podjęliśmy więc decyzję o maksymalnym skróceniu urlopów i już tydzień po ostatnim meczu ligowym z Lechią zagraliśmy pierwszy sparing. Zawitała do nas Zawisza, którą pokonaliśmy łatwo 4-0 po golach Edinho, Gauchinho, Toure i Zapaśnika. Potem nadszedł czas na drugi w historii Puchar Przyjaciół Wałbrzycha, w którym tym razem oprócz nas wystąpił komplet naszych ówczesnych klubów filialnych - Miedź, Polkowice i MKS Szczawno Zdrój. W pierwszym meczu roznieśliśmy zespół z Legnicy 5-0 (Zakrzewski, Edinho, Kalu, Zapaśnik, Gauchinho), żeby w finale taką samą różnicą bramek pokonać Polkowice 6-1 (Knezevic x2, Mikołajczak, Mosquera x2, Iddi). Potem wałbrzyskie tornado przeszło nad Hiszpanią, gdzie pokonaliśmy drużyny stanowiące zaplecza największych tamtejszych klubów - FC Barcelonę Atletic 6-0 (Edinho, Gauchinho x4, de Groot), Real Madryt Castilla 4-0 (Kalu, Afolabi, Zapaśnik x2) i Valencię CF Mestalla 6-1 (Zakrzewski, Edinho, Gauchinho, Iddi, Ivanov, Szajna). Nieco wyhamowaliśmy w Portugalii, jednak tam zmierzyliśmy się też ze znacznie lepszymi przeciwnikami. Bilans dwóch zwycięstw - 2-1 (Edinho, Zapaśnik) z Vitorią Setubal oraz 3-1 (Afolabi, Toure, Gauchinho) z Leirią - i jednej porażki - 1-3 (Kalu) z Bragą - był więc i tak całkiem niezły.
Po powrocie do kraju do naszego zespołu dołączyli dwaj zakontraktowani wcześniej Brazylijczycy - bramkarz Rafael, który miał trochę czasu spędzić jeszcze w drużynie młodzieżowej, oraz prawoskrzydłowy Diego Luiz, który mimo młodego wieku miał dostać szansę od razu w kadrze seniorskiej. W trakcie obozu na półwyspie Iberyjskim jednym z wyróżniających się zawodników był Gauchinho, co cieszyło, bo na pozycji lewoskrzydłowego odpadłą mu póki co alternatywa w postaci Mosquery, który w pierwszym meczu tournee doznał złamania nogi i mógł zapomnieć o grze już do końca sezonu. Szkoda, bo rywalizacja w lidze zapowiadała się pasjonująco - także z tego powodu, że do ciekawych zdarzeń doszło w goniącym nas Lechu. Prezes Kadziński opuścił stanowisko, zastąpił go na nim Krzysztof Stawowy, finansista stojący na czele konsorcjum, które przejęło klub. Wszyscy zastanawiali się, do czego to może w przyszłości doprowadzić.
W Wałbrzychu przed ligą czekały nas jeszcze trzy spotkania z czołówką polskiej I Ligi - Wisłą, Cracovią i Wisłą Płock. W meczu z Białą Gwiazdą, wygranym przez nas 1-0 po golu Afolabiego, wystąpili dwaj zawodnicy przebywający w naszym klubie na testach - 18-letni Nigeryjczyk Pascal Orvambo i o rok młodszy Peruwiańczyk Martin Oliva. Zaprezentowali się na tyle dobrze, że postanowiłem ściągnąć ich do nas na stałe. Na pierwszego, który dołączył do nas od razu, wydałem 300 tysięcy, drugi zaś kosztował mnie więcej, bo półtora miliona złotych, i zagościć w Wałbrzychu miał po sezonie. Liczyłem, że Oliva rozwiąże na lata problem z obsadą pozycji defensywnego pomocnika, który właśnie powstał na skutek tego, że prezes zaakceptował ofertę za Iddiego. Ghańczyk za 10 baniek poszedł do Lokomotiwu Sofia. Naprawdę zaczynał mi już ten Romaniuk działać na nerwy - z utęsknieniem czekałem na dzień, w którym zgodnie ze swoimi planami pozbędzie się władzy w klubie. Już sam zgodziłem się też na transfer Mikołajczaka, który po sezonie miał iść do belgijskiego Germinal Beerschot Antwerpia za 3.25 miliona złotych. Radek przy Diego Luizie grałby znacznie mniej, więc uznałem, że skoro na prawe skrzydło jest jeszcze Zapaśnik i ewentualnie Knezevic czy Afolabi, to mogę go spokojnie opchnąć. Za granicę wybierał się też po skończeniu rozgrywek Morales, z którym nie planowałem przedłużać kontraktu, wobec czego ten podpisał umowę ze Slovanem Liberec.
Drugi krakowski klub pokonaliśmy 2-0 po trafieniach Diego Luiza i Arsene Toure, a tuż po tym meczu doszło w końcu do ustąpienia Romaniuka ze stanowiska prezesa Górnika Wałbrzych. Szkoda tylko, że w naszym wypadku w grę nie wchodził żaden multimilioner (vide Górnik Zabrze) ani nawet konsorcjum finansowe (vide Lech) - władzę przejął po prostu jeden z członków zarządu, niejaki Daniel Bomba. Bombowo. Jeszcze przed ostatnim sparingiem z Wisłą Płock do drużyny dołączył testowany Brazylijczyk Paulo, którego ostatecznie postanowiłem wypożyczyć do końca sezonu, jako że na pozycji defensywnego pomocnika miałem po transferze Iddiego mało ciekawy wybór między Lisowskim a Tadicem. Wypożyczenie było tu opcją idealną, bo po sezonie przychodził w końcu Oliva. Co prawda musiałem za półroczne występy Brazylijczyka w Wałbrzychu zapłacić 180 tysięcy złotych, ale była to cena, którą byłem w stanie wyłożyć za spokój przed linią obrony. Z Wisłą Płock wygraliśmy pewnie 3-0 po golach Dodo, Edinho i Toure. W międzyczasie dostałem dość egzotyczną propozycję poprowadzenia reprezentacji Egiptu, choć nawet się na to stanowisko nie zgłaszałem, ale szybka rozmowa z nowym prezesem utwierdziła mnie w przekonaniu, że nie byłoby to w klubie mile widziane, toteż odmówiłem. Bomba poinformował mnie także, że jedną z jego pierwszych decyzji zostało zdjęcie ograniczenia na wysyłanie obserwatorów tylko do krajów europejskich - teraz świat stał przed nami otworem. Od razu gościa polubiłem.
Tymczasem nadszedł czas na wznowienie rozgrywek ligowych. Wszyscy w Wałbrzychu mocno emocjonowali się zbliżającą się rundą wiosenną, bo liczyli, że doprowadzi ona do pierwszego w historii mistrzostwa Polski dla Górnika. Po solidnie przepracowanym okresie przygotowawczym, w którym przegraliśmy tylko jedno spotkanie, wygrywając jedenaście, czuliśmy, że jesteśmy w stanie zaspokoić te apetyty. Pierwszą przeszkodą na naszej drodze było Zagłębie. Pojechaliśmy do Lubina w bojowych nastrojach, w najsilniejszym składzie i nie zostawiliśmy gospodarzom żadnych złudzeń. W pierwszej połowie gola zdobył Kalu, w drugiej jeszcze jednego dołożył jego zmiennik Afolabi i zwycięstwo 2-0 stało się faktem. Najlepszym zawodnikiem tego meczu został wybrany Oliveira. Brazylijczyk wciąż się rozwijał, a że po sezonie odchodził Dinis, z którym nie chciałem przedłużać kontraktu, postanowiłem spróbować ściągnąć go na stałe. W ofercie wypożyczenia z Corinthians istniała wprawdzie opcja wykupienia za 6.5 miliona złotych, ale to z kolei wydawało mi się kwotą przesadzoną. Włodarze brazylijskiego klubu przystali ostatecznie na półtora bańki, a i sam Oliveira, choć początkowo nie wyrażał zainteresowania podpisaniem kontraktu z nami, zmienił zdanie, gdy usłyszał, ile miałaby wynosić jego pensja.
W następnej kolejce podejmowaliśmy u siebie trzynasty w tabeli Widzew, jednak było to spotkanie niewspółmiernie ciężkie do zajmowanej przez gości pozycji. Nie żeby groziła nam porażka - co to, to nie - ale przez 75. minut biliśmy głową w mur, jaki stanowiła obrona łodzian. W końcu udało się ją złamać, kiedy gola zdobył Zapaśnik. W doliczonym czasie gry najpierw karnego podyktowanego po faulu na Gauchinho wykorzystał sam poszkodowany, a chwilę po tym zdekoncentrowanych już moich podopiecznych ukarał zdobyciem bramki jeden z napastników Widzewa i jeszcze przez kilkadziesiąt sekund było nerwowo. Więcej goli jednak nie było - wygraliśmy 2-1 i po dwóch seriach spotkań wiosennych prowadziliśmy w lidze, 5 punktów przed drugim Górnikiem Zabrze, który też póki co wygrywał wszystko, 7 punktów przed trzecią Legią o podobnym bilansie, i 9 punktów przed czwartym Lechem, który zaczął rundę tragicznie - remisem i porażką.
Cztery dni później do Wałbrzycha zawitała Legia, z którą walczyliśmy w siódmej rundzie Pucharu Polski. Dobra sytuacja w lidze sprawiła, że postanowiłem spróbować pociągnąć dwie sroki za ogon i wystawiłem w miarę podstawowy skład - chociaż w tym momencie już właściwie sam nie wiedziałem, których graczy można uznać za podstawowych, a których nie. W tym sezonie rotacja była naprawdę spora. W każdym razie kibice zgromadzeni na Stadionie 1000-lecia obejrzeli fenomenalne widowisko, niestety bez happy-endu. Pierwsza połowa stała pod znakiem ataków obu drużyn, ale dopiero jej końcówka przyniosła bramki. I to aż dwie - obie padły w doliczonym czasie gry, najpierw jedna dla gości, potem jedna dla nas (Toure). W drugiej połowie trwał festiwal nieporadności strzeleckiej, co doprowadziło do dogrywki. Jej pierwszą część Legioniści zdominowali, zdobyli dwie bramki i byli praktycznie pewni końcowego triumfu. Jednak w drugiej części to my przejęliśmy inicjatywę, a Afolabi golem na dwie minuty przed końcem wlał nadzieje w serca kibiców. Niestety, mimo rozpaczliwych ataków nie udało się wyrównać - przegraliśmy 2-3 i odpadliśmy z rozgrywek. Szkoda, bo można było je wygrać.
Ta sytuacja mocno podminowała zawodników, atmosfera w zespole nieco siadła, ale tym bardziej teraz trzeba było skupić się na lidze. To była ostatnia szansa, żeby godnie uświetnić obchody 70-lecia klubu - innego sukcesu już być nie mogło. Mimo to w spotkaniu z Arką w Gdyni po większości graczy było widać, że nie poradzili sobie jeszcze z bolesną porażką z Legią. Bardzo dobrze zaprezentował się natomiast sprowadzony w zimie Orvambo, który debiutował w drużynie seniorskiej. Nie wytrzymał całego spotkania kondycyjnie, ale już było widać, że będą z niego ludzie. Niestety, pozostali obrońcy nie spisywali się już tak dobrze, również Kisiel nie zachwycił przy bramce dla gospodarzy. Zanim ona padła prowadziliśmy po pięknym trafieniu Gauchinho z wolnego, ale po wyrównaniu przez Arkę nie zdołaliśmy już zdobyć decydującego gola i tylko zremisowaliśmy 1-1. Znowu przegrał Lech, a w szlagierowym pojedynku na prawie szczycie Legia pokonała zabrzańskiego Górnika, co nam bardzo pasowało, bo warszawski klub wskoczył na drugie miejsce, ale my - mimo podziału punktów - zachowaliśmy 5 punktów przewagi nad wiceliderem.
W następnęj kolejce podejmowaliśmy u siebie będące w dołku, choć zawsze groźnego Kolejorza. Sam się zastanawiałem, z jakiej strony pokażą się Lechici - ich problemy mogły wynikać ze słabej mobilizacji w meczach ze słabszymi przeciwnikami, jednak z nami byli na pewno mocno umotywowani. Okazało się, że kłopot tkwił głębiej, bo goście zagrali beznadziejnie, ani przez chwilę nie będąc dla nas równorzędnym przeciwnikiem. Tuż przed przerwą prowadzenie dał nam Zakrzewski, tuż po niej podwyższył je Edinho i skończyło się 2-0. Spotkanie to przyciągnęło na trybuny 5410 widzów, co było nowym rekordem klubu. A więc przy okazji dowiedziałem się, że w rozgrywkach Ekstraklasy nasz stadion mógłby pomieścić nawet 15 tysięcy kibiców - tyle było na nim wszystkich miejsc, bo liczba siedzących wynosiła ledwie 5 tysięcy i taki był poprzedni rekord frekwencji, ustanowiony w rozgrywkach Ligi Europy. Ciekawe, czy kiedykolwiek na naszym meczu ligowym stadion będzie wypełniony po brzegi...
Po przejechaniu się po Lechu czekał nas wyjazdowy mecz z Odrą. Było to raczej nudne spotkanie zakończone bezbramkowym remisem, jednak jego konsekwencje mieliśmy odczuwać jeszcze kilka tygodni. Kontuzji doznali bowiem dwaj kluczowi ostatnimi czasy gracze - Edinho i Gauchinho. Wcześniej jeszcze urazu nabawił się Oliveira, ciągle złamaną nogę leczył też Mosquera - krótko mówiąc sytuacja zaczynała wyglądać nieciekawie. Tym bardziej, że Legia wygrywała wszystko jak leci i zbliżyła się do nas na ledwie trzy punkty. Z drugiej strony - problemy zdrowotne jednych były szansą dla innych. Na lewym skrzydle jedyną rozsądną opcją był wypożyczony ze Spartaka Ivanov i to on zagrał w kolejnym meczu ligowym - w Wałbrzychu z Jagiellonią. Rosjanin w 52. minucie dał nam prowadzenie, które utrzymaliśmy do 90. minuty. Niestety, w doliczonym czasie wyrównał Krzysztof Kaczmarek, który notabene grał u nas niegdyś, jeszcze w III Lidze, na rocznym wypożyczeniu ze Śląska. Remis 1-1 paradoksalnie zwiększał naszą przewagę nad grupą pościgową - Legia bowiem przegrała, a po zwycięstwie zrównał się z nią punktami Górnik Zabrze. Kontuzji nabawił się jednak w tym spotkaniu Diego Luiz, więc szpital w zespole się pogłębiał.
Po dwóch remisach do Chorzowa pojechaliśmy z mocnym postanowieniem wygranej z Ruchem. I już w 19. minucie gol Zakrzewskiego dał nam nadzieje na korzystny rezultat, jednak gospodarze wyrównali tuż po przerwie. Potem działo się niewiele, postanowiłem więc przeprowadzić potrójną zmianę, w ramach której na boisku pojawił się między innymi Michał Zapaśnik. I to on był bohaterem meczu, zdążył bowiem w niecałe pół godziny dwukrotnie pokonać bramkarza Ruchu dając nam zwycięstwo 3-1. W nagrodę w kolejnym spotkaniu zagrał od początku i, cóż, już tak dobrze nie zagrał. Podejmowaliśmy u siebie Piasta, a że była to drużyna z dolnej części tabeli liczyliśmy na raczej łatwą przeprawę. Przeliczyliśmy się - goście przez większość meczu godnie stawiali nam czoła, udało nam się zdobyć bramkę tuż przed przerwą za sprawą Toure i na tym jednym golu poprzestaliśmy. Wygrana 1-0 była może mało przekonująca, ale dawał trzy punkty, a na tym nam zależało najbardziej.
Było to tym ważniejsze, że w następnej kolejce czekał nas bardzo trudny mecz w Zabrzu. Miejscowy Górnik w razie zwycięstwa mógł się zbliżyć do nas na jeden punkt. Mieliśmy pecha - oprócz zawodników kontuzjowanych w tym spotkaniu zabraknąć miało także zawieszonych za kartki Zakrzewskiego i Paulo, a więc bardzo istotnych graczy pierwszego składu. To zmusiło mnie do wstawienia w ich miejsce Szajny i Tadica, i o ile ten drugi dawał sobie radę, o tyle pierwszy zagrał fatalne zawody. Był zdecydowanie najsłabszy na boisku i to jego błędowi gospodarze zawdzięczali pierwszą bramkę, którą zdobyli w 40. minucie. My wzięliśmy się do odrabiania strat w drugiej połowie - kwadrans po jej rozpoczęciu upragnionego gola zdobył Kalu, ale z remisu cieszyliśmy się ledwie 120 sekund, po których zabrzanie ponownie wyszli na prowadzenie. Utrzymali je do 81. minuty, kiedy to wynik meczu ustalił Dudu Cearense. Mogliśmy być z niego zadowoleni - wyjazdowe 2-2 z wiceliderem oznaczało, że na trzy kolejki przed końcem mieliśmy nad nim 4 punkty przewagi. Mieliśmy w tym wszystkim trochę szczęścia - gospodarze oprócz dwóch bramek chyba z cztery razy obijali słupki i poprzeczkę bramki Kisiela.
W każdym razie przy sprzyjających wynikach mistrzostwo mogliśmy zapewnić sobie już w następnym meczu - w Wałbrzychu z Koroną. Ta sytuacja dodatkowo mobilizowała zawodników, o koncentrację swoich kolegów z drużyny nawoływał zwłaszcza Dudu, któremu bardzo zależało na sukcesie. Naprawdę zdążyłem polubić tego Brazylijczyka - był zdeterminowany i pracowity, dzięki czemu szybko wywalczył sobie miejsce w podstawowym składzie, choć przecież początkowo widziałem w nim raczej zmiennika. Wracając do meczu - wszystko poszło zgodnie z planem, pokonaliśmy zespół z Kielc 1-0 po golu Toure. Niestety kontuzji nabawił się Kalu i w dwóch decydujących meczach sezonu ligowego nie mógł już zagrać. Decydujących, bo Górnik Zabrze też wygrał swój mecz i ostatecznie nie mogliśmy jeszcze być pewni mistrzostwa. Ale jako że było to ostatnie spotkanie w tym sezonie w Wałbrzychu, to stwierdziliśmy że małego szampana otwieramy dzisiaj, aaa dużeeegooo jutrooo...
Przy czym owe jutro dla nas oznaczało za tydzień, kiedy to podejmowaliśmy w Szczecinie miejscową Pogoń. Zwycięstwo w tym meczu miało nam zagwarantować triumf w rozgrywkach. Bardzo nam na tym zależało, bo w ostatniej kolejce mieliśmy zmierzyć się w Warszawie z Legią, więc mogło być różnie. Choć Pogoń też radziła sobie w tym sezonie bardzo dobrze, zajmowała 5. miejsce - musieliśmy być więc bardzo skoncentrowani. Mecz ten jednak nie bardzo nam wyszedł - czy to zmęczenie sezonem, czy zdenerwowanie stawką spotkania sprawiło, że nie byliśmy w stanie pokonać bramkarza gospodarzy. Remis 0-0 oznaczał, że losy mistrzostwa rozstrzygną się na Łazienkowskiej.
Zabrzanie w tym czasie grali u siebie z Lechią Gdańsk, więc byli faworytami tego spotkania. Nam natomiast, w przypadku ich zwycięstwa, mistrzostwo dawała tylko wygrana. Przed meczem spotkałem się więc w jednej z warszawskich restauracji z menedżerem gospodarzy, Jackiem Krzynówkiem, i zaproponowałem mu okrągłą bańkę za podłożenie się. Wyśmiał moją propozycję, z hukiem opuścił lokal a następnego dnia moi podopieczni polegli z Legią gładko 0-3. Rozpacz była ogromna, ale tylko do czasu, gdy okazało się, że w Zabrzu Lechia nie dała wbić sobie gola i wywalczyła bezbramkowy remis. Górnik Wałbrzych mistrzem!
Ja bohaterem kibiców byłem jednak bardzo krótko. Już nazajutrz okazało się, że Krzynówek nagrał naszą rozmowę w restauracji, a taśma ujrzała światło dzienne. PZPN uznał, że skoro propozycja nie spotkała się z akceptacją, to klubu nie ukarze, więc zachowaliśmy mistrzostwo, ale ja w piłce byłem skończony. Taki był smutny finał mojej wspaniałej przygody z klubem z Wałbrzycha...
***
Oczywiście ten tragiczny koniec nie ma nic wspólnego z FM-ową wirtualną rzeczywistością, a powstał jedynie na potrzeby niniejszego tekstu, który kończy serię W poszukiwaniu pasji. Prawdziwa przyczyna zakończenia historii jest znacznie bardziej optymistyczna - pasja została bowiem bez wątpienia odnaleziona. Po paru latach, podczas których kolejne wersje FM-a wegetowały na mojej półce z grami, odsłona oznaczona liczbą 2010 na trwałe zagościła w napędzie. A że pisanie manifestów jest zajęciem dość czasochłonnym i spowalniającym rozgrywkę, uznałem, że nadszedł czas na zaprzestanie tej czynności, dzięki czemu będę mógł każde kolejne spotkanie rozpocząć szybciej. Przy okazji dziękuję wszystkim mniej i bardziej regularnym czytelnikom, a zwłaszcza tym, którzy od czasu do czasu znaleźli chwilę na naskrobanie jakiegoś komentarza. No, to jeszcze jeden mecz i naprawdę kończę...
REAL MADRYT |
FC BARCELONA |
MANCHESTER UNITED |
Rozbudowa bazy treningowej |
---|
Rozbudowa bazy treningowej nie trwa zwykle dłużej niż kilka miesięcy (ok. pięciu), pozwala jednak wskoczyć na wyższy poziom standardów szkolenia w naszym klubie. Jedna rozbudowa równa się jednemu poziomowi wyżej. Najwyższe standardy określane są jako Doskonałe i Najnowocześniejsze. |