Zazwyczaj pierwszy sezon beniaminka rozgrywany jest z wielkim rozmachem. Siłą rozpędu jesteśmy na drugim miejscu w tabeli. Jednak zależność przeze mnie przywołana ma również inną cechę. Mianowicie druga część sezonu jest znacznie gorsza od pierwszej. A, że jesteśmy bardzo blisko półmetka rozgrywek obawy zaczynają wzrastać.
Glenavon – ta nazwa jest bardzo dobrze nam znana. Nie mogę przeboleć tej słynnej porażki 4-5 w pucharze, mimo tego że już została powetowana. Takie spektakularne porażki pozostają w pamięci. Mecz zaczął się po naszej myśli. Prowadzenie 1-0, optyczna przewaga, 3 razy więcej strzałów, mnóstwo strzałów celnych. Pierwsza połowa zdecydowanie pod nasze dyktando. W przerwie kilka słów do zawodników, by „tak to trzymali”. No i potrzymali – całą minutę. Co gorsza dali gościom dojść do głosu. Jest to oczywiście równoznaczne z tym, że samemu tworzy się mniej akcji. Im mniej akcji, tym mniejsze prawdopodobieństwo że zdobędziemy zwycięską bramką. Badań naukowych (w których tonie teraz piszę) podobnie jak życia nie da się oszukać. Wniosek: wynik nie ulegnie zmianie. No i tak się stało. 1-1. Grunt, że utrzymaliśmy 2 miejsce, inni też lubią głupio dzielić się punktami
Coś co w zeszłym sezonie przyniosło równocześnie mnóstwo radości, jak i utrapienia powraca bez przytupu. Puchar Środkowego Ulsteru – jeden z tych wielu, w których bierzemy udział. Rywal nie owijając w bawełnę śmieszny, nazywa się Tandragee. Nazwa jakby zaczerpnięta prosto z Indii. Kojarzy mi się z odcinkiem kreskówki Top Cat pt. „Maharadża z Pookajee”. W przypadku nudy możecie obejrzeć. Porażka z nimi? No bez jaj? A może jednak będzie ten blamaż? W sumie forma pośrednia. Wygraliśmy, hattricka zanotował Ryan Deans – na dobrą sprawę pomocnik odpowiedzialny za sprawy defensywne. Jednak wynik 4-3 z takimi „cieniasami” mnie po prostu nie zadowala. Oddać 33/16 strzałów przy 7/3 gości, mieć posiadanie piłki prawie 70% z drużyną, której szanse na zwycięstwo to 30-1 i ledwo co doczłapać do końcowego gwizdka. To nie napawa optymizmem przed meczem z bezpośrednim rywalem, sąsiadem w tabeli, jedną z potęg Ulsteru – Cliftonville.
I niestety moje „oczekiwania” okazały się być słuszne. Znowu – optyczna przewaga, multum sytuacji a wynik zupełnie nie w tą stronę co trzeba. Strzały 20-8, celne 8-6, wynik 2-3. Tym razem już w pierwszej połowie dostaliśmy dwa gongi i mimo zaciętej gry do samego końca nie udało nam się pozostać na 2 miejscu. Mogliśmy spaść nawet na piąte, lecz Portadown i Glentoran zbłaźniły się gubiąc punkty z outsiderami, solidarnie z nami. Topornie idą nam mecze z potęgami – zwłaszcza z Cliftonville i Linfield. A już wkrótce mecz z Glentoranem, na wyjeździe. Nie będzie identycznego zakończenia, co w poprzednim akapicie. Czuję w kościach, że przegramy. Wysoko.
Jak ja lubię w takich wypadkach się mylić. Obrona wreszcie stanęła na wysokości zadania i wydatnie przyczyniła się do nudnego jak flaki z olejem remisu. Był on tak nudny, że kompletnie nie wiem, co napisać. Tak to jest jak przede wszystkim chce się zneutralizować poczynania przeciwnika, a że Glentoran nie miał siły przebicia „widowisko” skończyło się tzw. lornetką. Dzięki temu remisowi tabela coraz bardziej się spłaszcza. Jesteśmy już na pozycji nr 4. W następnej kolejce wygrywając możemy zajmować 2 miejsce, przegrywając 5. To już od nas zależy w którą stronę poprowadzimy tę linię. No a Linfield już jest poza zasięgiem grupy pościgowej.
Ballymena trochę odstaje od owej grupy, ale nie wiele. Zajmują szóste miejsce. Wygrana z nimi z pewnością byłaby w tym momencie niczym woda dla kogoś kto na pustyni odchodzi już od zmysłów. Może trochę przyostre porównanie, ale potrzeba owszem jest ogromna. No na razie nie udało się ugasić całkowicie pragnienia. Mecz był bardzo dramatyczny. Obfitował w zwroty akcji i sytuacje podbramkowe. Skończyło się na 2-2, ale powinniśmy to wygrać. Drużyna powinna ponosić zbiorową odpowiedzialność. Skupię się jednak na Sammym Stewarcie- kluczowym zawodniku naszej drużyny. Jak w poprzednich meczach wyróżniał się pozytywnie, tak teraz zmarnował dwie kluczowe dla losów meczu sytuacje. Obie przy stanie 2-2. Jak widać nie zawsze ma się dzień konia. Tym razem jego indolencja w ataku spowodowała spadek na miejsce 4, gdyż czyhający na wyprzedzenie nas Glentoran i Portadown walczyły ze sobą. A, że wygrali ci drudzy to oni zajęli naszą pozycję.
Chwila oddechu. Przed nami dwa kolejne spotkania, u siebie, z Dungannon i Lisburn. Aż się sama gęba cieszy, bo to jest idealna sytuacja do zdobycia 6 punktów. Z tym, że kiedy przypomina mi się styl w jakim odnosiliśmy zwycięstwa z owymi drużynami zęby w tej uśmiechniętej gębie zaczynają boleć. Z tymi pierwszymi jakoś nam poszło. Najpierw Rouse obronił karnego, potem strzeliliśmy 2 gole (jeden był autorstwa Stewarta – odkupił chłopak winę). Na przerwę schodziliśmy z wynikiem 2-1, bo rywalom udało się przedrzeć przez nasze zasieki. Druga połowa to już nasz koncert, fantastyczna postawa przyniosła wynik 5-2. Stewart dorzucił jeszcze jedną bramkę, dwie na swoim koncie miał również Mark McClelland. Warta zaznaczenia jest również bramka Grahama McDonagha – 80-letniego (dobra, na serio ma 37) pomocnika, który na emeryturę się nie spieszy.
Po dwóch dniach przyszedł czas na Lisburn. Czy można stracić 4 bramki i wygrać mecz, a jeśli tak to jak duże jest prawdopodobieństwo, że takie zdarzenie będzie miało miejsce. Raczej nie, prawdopodobieństwo – niewielkie. A jednak w Warrenpoint miała miejsce istna kanonada. Wspaniały występ ataku – trzech zawodników strzeliło po dwie bramki – Scott McCullough, Jason McGrinder i odkurzony po wielu meczach Orman Okuniaya. Koszmarny występ obrony – przy 5 strzałach celnych gości padły aż cztery bramki – stąd taki rozstrzał między ocenami. Przykładowo: 6,8 – ocena jednego z obrońców, 9,0 – ocena jednego z napastników. Robi różnicę, co? Co najważniejsze te dwa zwycięstwa spowodowały, że wracamy na fotel wicelidera. 15 punktów straty do Linfield, które wygrało już 12 mecz z rzędu. Przepaść…
Rośnie napięcie. Tak, to oni. Dyszący za nami. Co by nie powiedzieć, aktualni mistrzowie Irlandii Północnej – Portadown. Jako, że grają ze sobą drużyna nr 4 i nr 2 i różnica między nimi to 3 punkty koniecznie muszę użyć tego wytartego sloganu – mecz o 6 punktów. W tzw. międzyczasie 5 naszych orłów wylądowało w 11 kolejki za dwa poprzednie spotkania (Dungannon/Lisburn).
Zapowiadają się więc niezłe sylwestrowe fajerwerki bowiem mecz odbywa się dnia 31/12/2013. Jeśli chodzi o boiskowe fajerwerki to raczej ich nie doświadczyliśmy. Ot typowy mecz na zero z tyłu. Po ostatnich ekscesach w obronie mojego teamu musiałem zwrócić baczniej uwagę na defensywę, bo rywale tym razem podziurawiliby nas niemiłosiernie. Dlatego właśnie musieliśmy liczyć na zimną krew zarówno w obronie, jak i w ataku, gdyż okazji w meczu z Portadown nie można tak łatwo dostać jak grzybicy na basenie. I właśnie tę zimną krew zachował Glenn Dougherty – 38-letni pewny punkt drużyny. To on w 66 minucie otworzył wynik a jego koledzy zadbali by mecz się takowym zakończył. Trzecie zwycięstwo z rzędu, może nie tak efektowne jak poprzednie sprawiło, że póki co na ogonie siedzi nam jedynie drużyna Cliftonville.
Dopiero co mierzyliśmy się z drużyną topową, to teraz spotkamy się z drużyną mega-ekstra-hipertopową. Linfield. Mistrz Irlandii Północnej anno domini 2014 (na 99% poznaliśmy go już w grudniu 2013). Co widać na załączonym obrazku, wygrali wszystkie mecze od 21/09 (byliśmy ich pierwszym skalpem), w liczbie 20. Robi wrażenie. Już zaczęliśmy sobie kopać grób… Tak, wiem zawiało optymizmem. No, ale ciężko myśleć o jakimkolwiek przypominając sobie poprzednie mecze z nimi.
A zaczęło się niemrawo. Doświadczenie nauczyło, udało się zneutralizować szarże rywali w pierwszych minutach. W 38 minucie stała się wspaniała rzecz. McClelland strzela gola i prowadzimy do przerwy 1-0. Subtelna różnica, w porównaniu z tym co było wcześniej. Teraz tylko utrzymać, może coś sieknąć i przerwać im tę cholerną serię. Początek II połowy sponsorują słowa: „No to żeśmy utrzymali”. 10 minut i już było 1-2. No, ale wtedy Conor Walsh wkroczył do akcji i było 2-2. To dalej świetny wynik. Jak nie można wygrać to i remis z chęcią przygarniemy. Pada bramka. Rzecz jasna dla Linfield. Błyskawiczna decyzja taktyczna odnośnie gry ofensywnej – przesunięcie do ataku większej ilości zawodników. Potwierdzam decyzję. Pierwsza akcja – McClelland – GOOOOL, 3-3. No tego już chyba nie wypuścimy. Chyba… Nie no, zgrywam się. 3-3 – takim wynikiem kończy się to emocjonujące spotkanie. Nareszcie ktoś im lekko przytarł nosa. Niemniej ten zwycięski remis spowodował spadek na 3 miejsce. Cliftonville notuje pewne 3 punkty.
Nawiązując do początkowych słów, nie spuściliśmy z tonu. Owszem spadliśmy na trzecią pozycję w porównaniu z sytuacją z początku wpisu, ale forma jaką złapaliśmy w grudniu i na początku stycznia – wyborna. Jak widać potrafimy ciągle utrzymywać się na powierzchni. Nie było jakiejś głupiej serii porażek, ba ich samych było niewiele bo od frustrującego remisu z Coleraine przegraliśmy tylko raz. Beniaminek, a jednak może.
Ciężko ocenić postawę obrony. Zdarzają się koncertowe mecze tej formacji vide ostatni mecz z Portadown, ale co natracili bramek z drużynami delikatnie mówiąc trefnymi to przechodzi ludzkie pojęcie. Linfield i Cliftonville rzecz jasna pomijam. Tandragee – 3, Lisburn – 4, Dungannon – 2. No international level to to nie jest. Atak? Fajnie, pada dużo bramek, pomimo wielu niewykorzystanych okazji. Pomoc też radzi sobie nienajgorzej. Indywidualne laurki – król asyst i posiadacz najwyższej średniej oceny – Lee Feeney – jak wino, im starszy tym lepszy. A że ma 35 lat, to w tej lidze, biorąc przykład ze swych starszych kolegów ma szansę jeszcze parę sezonów rozegrać. Warto również podkreślić wpływ jaki na drużynę mają Sammy Stewart i Mark McClelland no i pomimo utraty wielu goli Alvin Rouse, który faktycznie więcej punktów wybronił niż spuścił w kiblu.
---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Nie możesz doczekać się następnej części (nie, no chyba aż takich desperatów wśród was nie było, a i zapewne ja swoim pisaniem nie dałem na to powodu)? Niestety nie doczekasz się jej. Mój komputer przegrał krótką i szybką walkę z chorobą, co poskutowało tym, że multum plików, a wśród nich save z ową karierą odeszły w zapomnienie. Na szczęście pecet dostąpił zjawiska reinkarnacji (formatowanie dysku pomogło). Nie lubię, gdy czegoś nie uda mi się skończyć. I tutaj niestety tak się stało. Mimo systematycznej gry nie zdążyłem dotrwać upragnionego 10. sezonu w Warrenpoint i spełnić choćby jednego z trzech założonych celów. Nie z mojej winy... Tę część publikuję, dlatego, że przez tydzień przeleżała w "kopiach roboczych" (zdążyłem ją przekleić i dodać obrazki przed awarią). Następne dwie w pliku doc czekały na swoją kolej. Jak się pewnie domyślacie nie ujrzą światła dziennego a i odtworzenie ich z pamięci po takim czasie to dla mnie "mission impossible". No cóż, mimo tego że nie udało mi się tego sfinalizować ktoś z was zainteresował się losami drużyny Warrenpoint.