Nie jestem skarbnicą anegdot i śmiesznych historyjek, nie jestem też dobrym gawędziarzem i nie potrafię upiększać swoich przeżyć tak, żeby słuchało się ich z zapartym tchem, albo chociaż z wielką ciekawością nie mogąc doczekać się dalszego ciągu. Nigdy też na różnego rodzaju wernisażach, czy innych rodzinnych spędach, nie byłem duszą towarzystwa, to nie ja byłem w centrum uwagi i to nie mnie wujkowie, ciocie, prezesi, przełożeni wypytywali: „co tam u ciebie słychać?” mając nadzieję na barwne opowieści. Jednak zawsze podziwiałem i miałem wielki szacunek w stosunku do osób, które właśnie takie były. Jakież to oni mają ciekawe życie! - myślałem. Czemu to mnie nigdy się takie rzeczy nie przydarzają? Czy tylko moje życie jest tak nieinteresujące, żeby nie można było sklecić z niego choć kilku zabawnych anegdotek?
Ta myśl nie dawała mi spokoju przez długi czas, aż pewnego razu znajomy, z którym zdarzyło mi się spędzać dużą część moich wolnych chwil, a którego uważałem właśnie za jednego z tych szczęściarzy, co to tyle przeżyli i na dodatek wszędzie potrafią się tymi doświadczeniami ciekawie podzielić, zaczął w towarzystwie opowiadać wydarzenie, którego byłem częścią. Z początku słuchałem ze zdumieniem, później już miałem kilka razy wykrzyknąć: „to nie było tak!”, ale jego zaangażowanie, sposób w jaki opowiadał oraz błysk zaciekawienia w oczach słuchających nie pozwoliły mi zniszczyć tego momentu radości, tej nieprawdopodobnej, „ale prawdziwej!” - jak zdarzyło mu się kilkukrotnie podkreślić wskazując mnie poprzez objęcie ramieniem i uścisk połączony z przyjacielskim potrząśnięciem jako gwaranta swojej prawdomówności – historii.
Mnie nie pozostało nic innego jak tylko nieśmiało się uśmiechnąć i starać się nadać swoim oczom wyraz całkowitego poparcia dla opowiadającego, bo chociaż poczucie nieszczerości targało mną od środka, to zdawałem sobie sprawę, że dodanie kilku szczegółów i naprostowanie pewnych faktów pozbawi tę opowieść dowcipu oraz - w dalszej kolejności - zainteresowania słuchających.
Historia, którą JA zamierzam opowiedzieć, wydarzyła się naprawdę. Nie będę jej upiększał i dodawał wydarzeń, które nie mogły mieć miejsca tylko po to, żeby była bardziej dowcipna, zabawna, żeby zyskała większy poklask, bo to nie jest w moim stylu. No a więc, i więc, a więc.
Nic nie robić, nie mieć zmartwień, chłodne piwko w cieniu pić
Okres ostatniego lata mógłby wydawać się idealny, zwłaszcza dla kogoś, kto chce sobie zrobić przerwę od ciężkiej pracy, albo dla zwykłego lenia patentowanego... Praca w BKS „Stal” Bielsko-Biała na stanowisku trenera od przygotowania fizycznego nie wymagała wkładania zbyt wielu sił w wykonywane obowiązki, lecz pomimo to płaca była wystarczająca dla kogoś, kto nie oczekiwał od życia zbyt wiele, a wydatki bieżące udawało mu się pokrywać z innych źródeł niż tylko pensja najmniej ważnego trenera IV ligowego klubu.
Udało mi się odłożyć akurat tyle, żeby przez wakacje roku 2008 nie musieć martwić się tym, skąd wziąć pieniądze na przeżycie. Zadanie to ułatwił fakt, że nie miałem zbyt wygórowanych oczekiwań wobec życia, a przede wszystkim brak innych osób na utrzymaniu. Zdawałem sobie sprawę, że moje postanowienie o wyłączeniu się z powszechnego wyścigu szczurów, pomimo tego, że byłem w samym ogonie całej stawki, nie należało do najmądrzejszych decyzji mojego życia. Bo po kim jak po kim, ale po mężczyźnie w moim wieku powinno się oczekiwać dojrzalszych decyzji. W tamtym momencie postanowiłem jeszcze zignorować ten wymóg i obniżyć wymagania wobec siebie poniżej akceptowalnego społecznie poziomu.
Lato minęło niespostrzeżenie, nadeszła jesień, a zapasy gotówkowe zaczęły topnieć w zatrważającym tempie. Nadeszło otrzeźwienie, niestety, zbyt późno. Wszystkie stanowiska w okolicy, na których mógłbym pracować w swoim zawodzie trenera były już zajęte. Nic dziwnego – sezon w Europie był już w pełni, bądź niedawno co wystartował w co cieplejszych krajach, a ludzie od przygotowania fizycznego piłkarzy potrzebni są raczej przed sezonem, czyli dokładnie w tym momencie, w którym postanowiłem sobie odpuścić.
Spanikowałem, zacząłem rozsyłać swoje CV praktycznie wszędzie, gdzie istniała szansa na zatrudnienie. Jednak kluby piłkarskie już naprawdę nikogo nie potrzebowały, a zwłaszcza kogoś o tak niskiej renomie jak ja. Dodatkowym czynnikiem, który wcale nie ułatwiał poszukiwań był kryzys, który dotknął rynki finansowe, jednak ja w swojej naiwności myślałem, że tyczyć się on będzie tylko banków, ubezpieczycieli czy też innych, którzy zajmują się finansami. Ludzka psychika jest jednak przewidywalna – panika rozniosła się na prawie wszystkie sektory produkcji i usług, a pracodawcy nie zatrudniali nowych pracowników w obawie przed tym, co mogło nadejść.
Teraz uważam, że kryzys w większości przypadków był używany jako wytrych, aby nie podnosić pensji pracownikom, a wręcz je z czasem obciąć. Ale wtedy nie pozostało mi nic innego jak tylko chwytać się dorywczo najprostszych prac.
Byle nie do Warszawy
I tak mijał czas, praca, dom, praca – i tak na okrągło. Dzień nie różnił się od dnia, więc czasem, kiedy przystanąłem na chwilę i spojrzałem wstecz wszystkie dni, miesiące zlewały się w jedno, a co za tym idzie miałem poczucie jakby czas przelatywał mi przez palce. Tak jakby wczorajszego dnia nie było, jakby ostatni miesiąc minął w ciągu sekundy, a lato było dopiero co, przed momentem. Przyszłość wcale nie wyglądała lepiej.
Podczas jednego z tych dni zadumy, w grudniowym, chłodnym, szarym i pochmurnym czasie, kiedy to siedziałem pogrążony w rozmyślaniach z odrętwienia wyrwał mnie telefon. Jego dźwięk świdrował mi dziurę w mózgu, a wibracje doprowadzały do szału. Jeszcze chwila a żyłka, która zaczęła pulsować na czole wyskoczyłaby i o własnych siłach wybiegła by na zewnątrz trzaskając drzwiami. A kolejnego głośnego dźwięku już na pewno bym nie zniósł. Telefon jednak nie przestawał dzwonić, za każdym razem połączenie było ponawiane, więc chyba nie pozostawiono mi innego wyboru jak tylko odebrać.
Złapałem za komórkę, żeby w końcu sprawdzić kto zakłóca mój spokój i serce podskoczyło mi do gardła. Dzwonił Czesław Świstak, prezes mojego byłego klubu.
- Halo...? - zacząłem trochę niepewnym głosem.
- Dlaczego nie odbierasz telefonu?! Co się z Tobą dzieje?! - chyba nie zdawałem sobie do końca sprawy z tego, jak długo ten telefon dzwonił. Prezes nie należy do ludzi, którzy lubią tracić swój czas.
- Eee...? - niestety nic bardziej składnego nie chciało przejść mi przez gardło, chociaż nie wiem jak bardzo bym się starał to i tak ten dźwięk był wszystkim na co było mnie stać w tamtym momencie.
- Co tam jęczysz? Zdziwiony, że w ogóle ktoś do ciebie dzwoni? Przecież wiem, że żyjesz. Widziałem cię przedwczoraj na mieście. Pojutrze, czyli w poniedziałek rano chcę cię widzieć w klubie. I nie ma żadnego ale!
Nie zdążyłem odpowiedzieć, bo rozłączył się zaraz po ostatnim swoim słowie, zresztą i tak nie mógłbym wydusić nic więcej ponad: „Tak jest panie prezesie”. Widocznie rozdrażniłem go tym, że nie odebrałem od razu, a dalsze wyprowadzanie go z równowagi mogło doprowadzić do wybuchu. Chociaż szczerze powiedziawszy to nie bardzo zależało mi na podtrzymywaniu w miarę zdrowych stosunków z tym człowiekiem, jednak górę wzięła ciekawość co też może mieć do powiedzenia mój były pracodawca.
Droga do gabinetu prezesa w poniedziałkowy poranek była całkiem prosta i nie wyglądała tak, jak się tego spodziewałem: tor przeszkód z cały czas rosnącą trudnością kolejnych, żeby tuż przed samymi drzwiami (wrota piekieł) spotkać, jeśli nie finałowego bossa, to chociaż jego najsilniejszego pomagiera, mniej więcej takiego jak Goro przed Shang Tsungiem. Wręcz przeciwnie, wszystko wyglądało najzupełniej normalnie, nawet pani Krysia, klubowa sekretarka, która zawsze mnie ignorowała teraz też nie zamierzała zrobić wyjątku od tej reguły. Wszystko wyglądało tak, jakby nic nigdy się nie wydarzyło, jakby czas zatrzymał się w miejscu, a okresu, w którym w klubie nie bywałem wcale nie było. Przez głowę przemknęła mi myśl, szybko zresztą wyparta, że to tylko cisza przed burzą. Późniejsze wydarzenia pokazały jednak, że trzeba było przystanąć i chwilę się nad tym zastanowić.
Więc o dziwo wejścia do dziennego legowiska prezesa nie strzegła żadna straszna i bardzo zdolna bestia i droga stała otworem. Nie niepokojony przez nikogo poczułem się pewniej i swoim dawnym zwyczajem, bez zapowiadania swej wizyty poprzez pukanie, nacisnąłem klamkę i w tym samym momencie napierając ciężarem swojego ciała na drzwi, mając już przygotowany szeroki uśmiech, z impetem wszedłem do pokoju mówiąc zdecydowanie i głośno:
-Siemasz Czesiek!
Prezes najwidoczniej nie spodziewając się takiego powitania wzdrygnął się lekko i odwrócił się w moją stronę rzucając spod swoich krzaczastych brwi chłodne spojrzenie, które jednak po chwili wróciło do swojej normalnej temperatury. Przez całe lata mojej pracy nie zdążył się przyzwyczaić do moich wejść. Albo też po prostu zawsze dawał się zaskoczyć podczas swojego rytualnego porannego przeglądu budynków klubowych wykonywanego z okna swojego gabinetu. W tym czasie całkowicie zatapiał się lustracji każdego budynku, którego mógł dostrzec z miejsca, w którym stał. Odnotowywał każde nowe pęknięcie, każdy nowy zaciek i czule pieścił wzrokiem te sekcje, które zostały wybudowane lub wyremontowane podczas jego prezesury. W ciągu ostatnich miesięcy mojej pracy w tym klubie regularnie zakłócałem mu ten rytuał, a jednak efekt zawsze był ten sam – chwilę po 9:00 rano prezes był tak samo zaskoczony jak, prawie, co dzień.
-Widzę, że nie zmieniłeś swoich przyzwyczajeń, Rysiek – rzekł zupełnie ignorując nie tylko moją wyciągniętą na przywitanie rękę, lecz również mój szeroki uśmiech.
-Ty też nie zmieniłeś swoich – odparłem uściskując i potrząsając dłonią niewidzialnej osoby i obdarzając ją szczerym uśmiechem. -Nadal dokonujesz tego swojego bezcelowego przeglądu... I nadal, chociaż wiesz, że tego nie lubię, mówisz do mnie Rysiek. Nie tak mam na imię. A kim jest twój nowy asystent? - spytałem poklepując po plecach niewidzialną osobę – Jest lepiej wychowany od ciebie i przywitał się tak, jak witać się przystało...
-Żarty się ciebie trzymają, chociaż nie rozumiem dlaczego! Przecież twoje życie jest żałosne. Co robiłeś przez ostatnie pół roku? No i czym właściwie się zajmowałeś przez lata swojej pracy tutaj? - dodał z ironicznym uśmiechem. -Ale dość już tej bezsensownej gadki, dzwoniłem do ciebie w konkretnej sprawie.
Czesław Świstak pozostawał wierny swoim przyzwyczajeniom. Kilkoma celnymi uwagami zawsze udawało mu się zetrzeć ten niedorzeczny uśmiech z mojej twarzy. Zawsze też, zanim w swoich przemówieniach dotarł do rzeczy poważniejszych i tyczących się danej sprawy, pod drodze wspominał jeszcze stu innych rzeczach. Wykształciłem w sobie mechanizm przetrwania w podobnych okolicznościach – wyłączałem swoją zdolność słuchania, a całą moc przerobową mojego umysłu skupiałem na mimice mego rozmówcy. Nie mięśniach twarzy, których ruchy współgrały wraz z każdym słowem padającym z jego ust, na oczach, które zdawały się śledzić moje reakcje na dobitniej wypowiedziane wyrazy. Po każdej ważniejszej – w jego mniemaniu – kwestii lekko przymrużał oczy, sprawdzając czy wywołała odpowiednie wrażenie. Kiedy nie dostrzegał tego, co spodziewał się ujrzeć, urywał na chwilę i marszczył czoło i nos. Wtedy to z lekka przypominał mi mopsa, lecz po chwili rozluźniał twarz i kontynuował swoją tyradę, a moja znudzona wyobraźnia dorabiała mu dwa wielkie siekacze sprawiając, że nazwisko, które nosił stawało się w pełni adekwatne.
Później, kiedy prezes Świstak nadal prowadził swój monolog na temat „twojego marnego życia”, moje myśli podróżowały gdzieś daleko niczym w wagonie TGV. Kiedy jednak intonacja jego słów zaczęła się różnić od tej dla niego zwyczajnej, pociąg moich myśli gwałtownie się zatrzymywał. „Twoje życie teraz się zmieni...”. Maszyna zaczęła wytracać prędkość a po zatrzymaniu zaczęła zmierzać w przeciwną stronę. „Mam dla ciebie ofertę pracy...”. Skład przyspieszał, żeby czym prędzej znaleźć się w rzeczywistości. „Nie do odrzucenia...”. Jedzie pociąg z daleka...
-W wielkim mieście...
-Byle nie do Warszawy! - myśli moje dotarły do świadomości z taką szybkości, że siłą rzeczy zwerbalizowały się w tym okrzyku. Prezes popatrzył na mnie zdziwiony, lecz po chwili uśmiechając się powiedział:
-Dlaczego do Warszawy? Skąd ci to przyszło do głowy, że duże miasto to od razu musi być Warszawa? - spojrzał na mnie pytająco lecz nie oczekiwał odpowiedzi, bo kiedy tylko otworzyłem usta rzucił szczerząc zęby:
-Shi – jia – zhuang! Chiny! Lecisz do Chin! - wykrzykiwał z wyraźną satysfakcją widząc, że jego słowa wywołują dokładnie taki efekt, jakiego oczekiwał. Obserwował moje powiększające się z każdą sekundą oczy i coraz głupszą minę nie przestając szczerzyć zębów.
-Chiny...? - wykrztusiłem. – Szy – cia – co...?
-Shijiazhuang! - krzyknął ciesząc się jak dziecko.
-Ale Chiny? Ale skąd? Ale dlaczego? I dlaczego ja? I skąd pewność, że się zgodzę? - na myśl cisnęło mi się zdecydowanie więcej pytań łącznie z tym, co sprawia, że jego zęby są tak śnieżnobiałe, ale to chyba nie była odpowiednia pora na to pytanie.
-Skąd pewność, że się zgodzisz? Sam dobrze wiesz skąd, z tego samego powodu, dla którego stawiłeś się tutaj już po pierwszym telefonie nie zadając zbędnych pytań. Skąd oferta? Jak dobrze wiesz, nasze miasta są partnerami – popatrzył na mnie widząc, że potrząsam głową – albo i nie wiesz... No bo skąd TY mógłbyś wiedzieć – pokiwał głową z politowaniem. - Nieważne. Jak właśnie się dowiedziałeś, nasze miasta to miasta partnerskie, więc współpraca na jakimś polu musi kwitnąć. Całkiem niedawno, chyba rok temu, powstał tam klub, gra teraz w chińskiej drugiej lidze i potrzebują akurat trenera. Dlaczego szukają akurat w Polsce? Nie wiem, może ktoś tam nadal żyje w realiach lat 70-tych i Polska jest dla niego bratnim krajem, a polscy piłkarze święcą tryumfy...
Nie wiem, ważne, że ktoś się skontaktował z naszym prezydentem szukając trenera, a Jacek... No, gdzie mógł zadzwonić szukając kogoś odpowiedniego na to stanowisko? No, a tak się składa, że akurat nikt inny nie pali się do wyjazdu do Azji, a ty, zdaje się, chciałeś tam jechać, no i umiesz chiński w jakimś tam stopniu. A przede wszystkim będę się czuł zdecydowanie lepiej ze świadomością, że nie ma cię w Bielsku-białej. Ba! Że nie ma cię w Polsce i raczej nieprędko będziesz z powrotem. No, a teraz do widzenia... Nie, nie do widzenia – żegnaj! Dostaniesz jeszcze telefon z instrukcjami co i jak i spróbuj nie odebrać! A teraz spieprzaj!
Ostatnie słowa zsynchronizował z ruchem ręki wskazującej na drzwi, a całą kwestię wypowiadał z takim zaangażowaniem i z rosnącym podnieceniem, jakby już od jakiegoś czasu układał ją sobie w głowie. Nie pozostawił miejsc, w których mógłbym coś wtrącić, a ja widząc prawie że fanatyczne uniesienie nawet bym nie śmiał mu przerywać.
Opuszczałem swoje dawne miejsce pracy nie wiedząc, co przyniosą następne dni, w wielkiej niepewności jednak raczej – wbrew temu, czego oczekiwał prezes – w radosnym nastroju, nie mogąc doczekać się nowego miejsca, w którym mógłbym zacząć wszystko od zera. W tak radosnym, że nawet postanowiłem pożegnać się z sekretarką.
-Do widzenia pani Krysiu! - rzekłem uśmiechając się szeroko, jednak sposób, w jaki „pani Krysia” na mnie spojrzała sprawił, że ten uśmiech zamarł na moich ustach.
-Nie mam na imię Krysia – wycedziła przez zęby. -Dlaczego każdy ignorant myśli, że sekretarka pracująca w takim miejscu musi mieć na imię Krysia?! - mówiła z wyraźną pogardą w głosie mierząc mnie z góry na dół. W tym czasie żałowałem swojego nieprzemyślanego ruchu i przyrzekałem sobie, że następnym razem, zanim cokolwiek zdecyduję się zrobić, kilka razy rozważę dostępne opcje.
-Na całe szczęście teraz już będzie jednego ignoranta mniej... - dodała z wyraźną satysfakcją. -Mam na imię Anna, do niczego panu już się ta wiedza nie przyda, a zresztą, i tak by pan tego nie zapamiętał. Do widzenia!
I teraz to ona pożegnała mnie promiennym uśmiechem. Po lekkim zawahaniu odwzajemniłem go, jednocześnie starając się w jakiś sposób przekazać szczere przeprosiny za mój nietakt mową mojego ciała lecz Anna już zajęła się czymś innym ignorując mnie tak samo jak wtedy, kiedy jeszcze paręnaście chwil temu wchodziłem do tego budynku.
Tekst powstał sporo już czasu temu i równie sporo czasu przeleżał w kopiach roboczych, bo myślałem, że się za niego wezmę, przeredaguję i ładnie sformatuje. Jednak jak widać, to nie nastąpiło, więc leci w takiej formie jak wyżej. Być może będzie kontynuacja, być może niekoniecznie.
Ściana tekstu na Mikołajki.