Moje wakacyjne romanse z innymi klubami skończyły się niemal w stylu komediowym. Smaczna kolacja, gadka szmatka, trochę alkoholu, potem przydługawa gra wstępna, i gdy już wszystko zmierzało do obranego celu, nagle nie było nawet można schować się do szafy - przecież tam mieściła się cała kolekcja ulubionych kalesonów męża - i trzeba było spierdalać na golasa po rynnie z IV piętra.
I tak niemal do końca kontraktu... aż w końcu pojawiły się dwie konkretne propozycje z ligi słowackiej. W szranki o moje menedżerskie kompetencje stanęła podupadająca nieco ostatnimi czasy potęga - Żylina, oraz wieczni beta-orbiterzy z trnawskiego Spartaka.
Nie powiem, że byłem tą sytuacją rozczarowany; w końcu jedynym moim sukcesem było wywalczenie awansu z śmiesznej II ligi portugalskiej, której nota bene nawet nie potrafiłem wygrać; ale przenosiny do rozgrywek będących pizdyliard miejsc w rankingu niżej od tych, w których mogłem podostarczać trochę punktów z Oriental, wywoływały mieszane uczucia.
Koniec końców, doszedłem do wniosku, że lepiej ponudzić się trochę w dogasającym krajowym potentacie, niż próbować wcisnąć wiecznego prawiczka do najpilniej strzeżonego łózka, czyli - wybrałem Żylinę. O groźnym kiwaniu palcem w bucie na rywali z NOS ligi(dobrze, kurwa, że nie FIUT...) nie było przecież mowy...
A Żylina... no cóż... całkiem solidna kobiecina się okazało...
A jakie zdolne potomstwo potrafiła spłodzić...
I takich gówniaków na pęczki...
Ale dosyć już tego słodkiego pierdzenia, bo podpisując kontrakt 21 czerwca w kompletnie niezbadanym przez się kraju z drużyną, która 3 tygodnie później ma zacząc rozgrywki ligowe, skazuje się człowiek tylko na dwie możliwości: albo będzie to strzał w dziesiątkę, albo strzał w mordę...
Powiem krótko - dostałem na pizdę ulubionego finiszera, tj. czaknorisowego półobrota
Luj, gnój i kamieni chuj(czy jakoś tak)... VII miejsce i 9 punktów straty do miejsca pucharowego, o które mieliśmy przecież walczyć; gra tak tragiczna, że nawet już nie bolały zęby... po prostu wylatywały... ale ja głupi wciąż zyłem nadziejami; w końcu teraz ponad 3 miesiące przerwy na poukładanie od nowa tej kupy gówna.
Prezes miał jednak inne zdanie i zaraz po ostatnim meczu, gdy właśnie miałem się zabierać za demolowanie szatni, usłyszałem krótkie - "albo 12 punktów w 5 meczach, albo wypierdalaj". Zaśmiałem się tej dziwce w twarz i poleciłem wypierdolić dziurę w płocie.
3.12.2017 RIP Żylina
A niecały miesąc później.... Langusta Famagusta i konkrakt życia...(pozdrawiam Wojtka Kowalczyka)